Elementarz przyrodniczy

Nasza Księgarnia 2017

Wydanie chińskie 2019

Którego psa wolno pogłaskać?

          Tydzień temu w ramach spotkań z ciekawym człowiekiem w przedszkolu u Jareczka i Dareczka była pani policjantka i opowiadała o tym, jak prawidłowo przechodzić przez ulice, oraz o konieczności noszenia znaczków odblaskowych. Dziś przyszedł pan Wojtek z fundacji Ludzie i Zwierzęta. Pan Wojtek jest niesamowicie wysoki i szczupły. Opowiada o zagrożeniach ze strony roślin i zwierząt i bardzo żywiołowo przy tym gestykuluje.
– Dobrze, moi drodzy. Podsumujmy to, co wam teraz powiedziałem. – Głos ma tak doniosły, że nie potrzebuje mikrofonu. Doskonale słychać go w całej sali. – Kto pierwszy?
Zgłasza się Ola z grupy „grzybków”.
– Nie wolno jeść brudnych owoców ani takich, których się nie zna, i trzeba zbierać tylko grzyby, które się zna.
– Brawo! – woła pan Wojtek z podziwem. – Ja wam o tym mówiłem i mówiłem, a koleżanka ujęła to w jednym zdaniu.
– Nie wolno też pić brudnej wody – dodaje Ola. Jest zadowolona z pochwały. – A o zwierzętach to było, żeby się ubrać właściwie do lasu, to nas wtedy nas kleszcz… eee… no – szuka właściwego słowa.
– Nie uszczypie – podpowiada Jareczek.
– Nie ugryzie – poprawia Dareczek.
– I nie wolno podchodzić do leśnych zwierzątek, bo mogą być chore na wściekliznę, a jak się spotka jakieś zwierzę, to nie wolno robić tak – dziewczynka gwałtownie macha rękami – żeby wystraszyć, tylko trzeba wolniutko i spokojnie się wycofać.
– Brawo! – Pan Wojtek wręcza Oli kolorowy breloczek. – W nagrodę za odwagę i wspaniałe ujęcie tematu.
Ola siada na ławeczce, pan Wojtek wraca do swojego stolika i z plastikowej teczki wyjmuje dwa wielkie rysunki. Na jednych jest malutki piesek z kokardką na czubku głowy, na drugiej – wielki pies z groźną miną.
– Wyobraźcie sobie, że jesteście na spacerze. I spotykacie te psy. Jak sądzicie, którego wolno pogłaskać?
Jareczek prycha ze śmiechu i podnosi rękę.
– Proszę, słuchamy.
– Przecież to łatwe – mówi szybko chłopiec. Zaraz zdobędzie breloczek. – Dużego nie.
– A dlaczego nie? – pyta pan Wojtek.
– Bo jest duży, ma duże zęby – wylicza Jareczek, a stojący obok Dareczek przytakuje. – A ten malutki jest…
– Słodki – podpowiada jakaś dziewczynka.
– I ma kokardkę – dorzuca jej koleżanka.
– Aha. – Pan Wojtek powoli kiwa głową. – Czyli tego dużego nie głaszczemy, bo jest duży, a małego możemy pogłaskać, bo jest słodki.
– Tak – odpowiadają zgodnie Jareczek i Dareczek.
– Ktoś z was uważa inaczej?
– Ja bym pogłaskał dużego! – woła Gabryś. – Ja tam się niczego nie boję. – Patrzy uważnie na Jareczka. – Kiedyś to z samego czubka drabiny zeskoczyłem – chwali się.
– Ja też dużego! – woła Zuza. – Mój wujek ma podobnego. Wabi się Irek.
– Ja małego! Małego!
– Małego!
Pan Wojtek macha rękami.
– To są złe odpowiedzi, moi drodzy.
– Czyli co?! – krzyczy Jareczek. – Dużego jednak głaskać?!
– Żadnego nie wolno głaskać. To są przecież obce zwierzęta. Nie wiemy, jak się zachowają! – grzmi pan Wojtek. – Czy piesek z kokardą nie może ugryźć? Zapamiętajcie to raz na zawsze. Żadnego obcego psa nie głaszczemy. A gdybyśmy chcieli to zrobić, zawsze wcześniej trzeba spytać opiekuna o pozwolenie.
Dareczek już siedzi, Jareczek nadal stoi.
– Ej, siadaj. – Dareczek ciągnie brata za rękę. – Nie dostaniesz breloczka.

Elementarz matematyczny

Nasza Księgarnia 2017

Wydanie chińskie 2019

Sześć psów z kalendarza

          Pod mieszkaniem Ady, na szóstym piętrze, mieszkają państwo Jasikowie. Mają dwójkę prawie dorosłych dzieci, a pani Jasikowa zawsze gdy wychodzi z mieszkania, ciągnie za sobą smużkę perfum i jest obwieszona aparatami fotograficznymi. Ada nigdy z nią nie rozmawiała. Mówiły sobie tylko „dzień dobry” i „dobry wieczór”, „do widzenia” i „dobranoc”. Jednak któregoś dnia przed blokiem, gdy Ada biegała z Dodkiem, pani Jasikowa do niej podchodzi.

– Dzień dobry. Ty jesteś Ada, prawda? – upewnia się z uśmiechem. – Przed chwilą rozmawiałam z twoją mamą.

– Dzień dobry. Widziałam.

– Przygotowuję kalendarz na przyszły rok i chciałabym zrobić zdjęcie twojemu Dodkowi.

Dziewczynka szeroko otwiera oczy. Jej piesek w kalendarzu? Sławny? Ale jak? Przecież ma brudne łapy i cały łebek, bo właśnie kopie ile sił w kretowisku.

– Czy teraz będzie pani robić to zdjęcie?

– Najpierw musisz się zgodzić, a potem ustalimy termin. Planowałam dać Dodka do czerwca.

– Tylko… proszę pani… – Ada zniża głos i rozgląda się, gdzie jest piesek. – Czy w kalendarzu będą koty? Dodek ich nie cierpi.

– Same psy. Mam już zdjęcia pięciu, z Dodkiem będzie sześć, a reszty jeszcze szukam.

– Pewnie! Zgadzam się.

 

 

 

Elementarz. Poczytam Ci, mamo.

Nasza Księgarnia 2015

Co to? Dom lata? I mama, i tata? I Lena? I kot? I Antek, i Leonek? I Ada? Aaaa… to tylko sen

* * *

Puk, puk, stuk, stuk. Co tak puka? Kto to stuka? Tata robi domek. Dla ptaka? Nie. Dla Antka i dla Leonka. Ale dla Leonka to dopiero za kilka lat.

* * *

Nie wiadomo, co to. Ptak? Superkot? Wielki pies? Albo rakieta prosto z gwiazd? Ale zabawa! To plamy na oknie. Antek lubi te plamy. Mama nie.

* * *

Od paru dni Ada ma okulary. Ale nie takie, żeby jej słońce nie raziło w oczy, tylko takie, żeby to, co jest daleko, było ostre i wyraźne. Parę tygodni temu jej mama zauważyła, że córka siada bliżej telewizora, że nie widzi numeru autobusu, który się zbliża. Były u okulisty, a później u optyka i teraz Ada widzi tak, jak przedtem. A jakie ma ładne oprawki!

Jasnozielone w małe kropki. Każdemu się podobają. A Krzyś powiedział, że teraz Ada wygląda najładniej na podwórku.

Franuś, gdzie ty masz głowę i inne opowiadania

Literatura 2014

„Bisio”

Z początkiem wiosny Joasia zaczęła wracać sama ze szkoły do domu. Najpierw w lewo, na światłach na drugą stronę ulicy, prosto, obok kiosku w prawo i już Joasina kamienica.
Dziewczynka zawsze zatrzymywała się przy kiosku pani Anny, żeby kupić lizaka, gumę, batona albo po prostu popatrzeć na to, co jest. A były różne rzeczy. Gazety, papierosy, słodycze, kosmetyki i zabawki. Zwykle jakieś takie nieciekawe. Żołnierzyki, samochody, kolorowe grzechotki dla maluchów i lalki w błyszczących sukienkach. Zdecydowanie niesympatyczne. Aż któregoś dnia na półce między dezodorantami a sokami Joasia zobaczyła pluszowego misia. Niewielkiego, pękatego, brązowego, z jasną mordką i kremowym brzuszkiem. Od razu wiedziała, że ma na imię Bisio, że z nim nie bałaby się zostawać sama w domu i że gdyby przytuliła się do niego wieczorem, na pewno w nocy nie przychodziłyby już do niej żadne straszne sny. Uśmiechnęła się do niego, a on do niej mrugnął. Tak przynajmniej wydawało się Joasi.
Bisio kosztował czternaście złotych. Taką cenę miał przyklejoną do łapki. Tydzień temu Joasia wydała wszystkie swoje pieniądze na zestaw plastikowych kotków, którymi pobawiła się kilka razy, a teraz leżały w kartonie pod
łóżkiem. Skąd dziś wziąć czternaście złotych? Rodzice zapowiedzieli, że już nie będą kupować jej żadnych zabawek, bo ma ich za dużo i nie bawi się nimi. I jeszcze mówili o jakichś zasadach.
– Przepraszam, czy mogłabym zobaczyć Bi… tego misia? – poprosiła nieśmiało. Zamiast znajomej pani Anny, w kiosku siedział obcy, wąsaty mężczyzna. Bisio wyraźnie poweselał, uśmiechnął się, tak przynajmniej wydawało się Joasi, a gdy wzięła go do ręki, okazało się, że jest bardzo mięciutki i doskonale nadaje się do przytulania.
– Wrócę po ciebie – szepnęła w kosmate ucho. – Obiecuję – dodała, oddając zabawkę sprzedawcy.
Przez kolejne dni dziewczynka zatrzymywała się przy kiosku. Wąsaty mężczyzna, pan Jan, polubił Joasię, przyzwyczaił się już do jej nieco dziwacznych odwiedzin i gdy tylko ją widział, podawał jej misia. A ona opowiadała Bisiowi o tym, co działo się w szkole, przypominała szeptem, że dostaje co tydzień pięć złotych kieszonkowego, że niedługo go kupi i już nie może się doczekać, kiedy będą razem. Bisio cieszył się, że będzie miał swoją Joasię. Joasia nie mówiła Bisiowi tylko o jednej rzeczy. O tym, że bardziej niż psa sąsiadów, niż ciemności w swoim pokoju boi się tego, że któregoś dnia przyjdzie do kiosku i pluszowego przyjaciela nie będzie, bo ktoś go kupi. To były bardzo nieprzyjemne myśli.
Minęły trzy tygodnie. Dziewczynka wracała ze szkoły biegiem. Miała już uzbierane pieniądze. Od dziś Bisio i ona mieli być razem. Wyobrażała sobie, jak będą się bawić, rozmawiać, jak w nocy nie będzie musiała spać przy zapalonej lampce.
– Dzień dobry – wysapała, zatrzymując się przy kiosku. Dziś nie było pana Jana, tylko pani Anna.
– Poproszę misia, tego tam – wskazała na półeczkę.
Ale Bisia na niej nie było. Joasia poczuła łzy na policzkach. Zrobiło jej straszliwie smutno, jak jeszcze nigdy w życiu. Odwróciła się na pięcie, by odejść, gdy pani Anna powiedziała:
– Poczekaj, Jan schował jakiegoś misia. Nie wiem, co mu do głowy wpadło. Mówił, że dla ciebie – i podała Bisia chlipiącej Joasi.
– A czemu ty płaczesz, dziecko?
– Z radości – pisnęła Joasia. Wytarła mokre policzki, przytuliła Bisia do siebie z całej siły, a Bisio uśmiechnął się, szczęśliwy. I to Joasi się nie wydawało. To było na pewno.

Przecież Cię znam

Nasza Księgarnia 2014

Normalna kochająca się rodzina. Beztroska codzienność. Idealny chłopak.
Laura chciałaby móc to powiedzieć o swoim życiu, ale nie może… Pewnie dlatego wciąż gdzieś pędzi. Musi przecież pomóc Monice, siostrze, która bardzo wcześnie zaszła w ciążę i samotnie wychowuje dziecko. I pani Wandzie, starszej kobiecie, u której dorabia sobie matka. Do tego Laura trzy razy w tygodniu udziela korepetycji. Powinna też spotykać się z ojcem, na co zwykle nie ma ochoty, bo nie może znieść jego najnowszej „miłości”. Dziewczyna tęskni za dawnymi czasami, choć przed nikim, nawet samą sobą, by się do tego nie przyznała. Na szczęście ma Szarą, na którą zawsze może liczyć. I Błażeja, który, mimo że jest dla niej najbliższą osobą na świecie, nigdy nie będzie jej chłopakiem…

Jest taka historia. Opowieść o Januszu Korczaku.

Literatura 2016, 2020, 2021

Jest taka historia, która słyszałem już wiele razy. Lubię ją. Przy jednych fragmentach śmieję się, przy innych czuję,  jak mnie coś ściska w brzuchu i w gardle. Są też fragmenty, które słyszę po raz pierwszy. To historia, którą opowiada mi moja Babcia. I pewnie opowie mi ją jeszcze nie raz. Pytam czasami o te same rzeczy, bo nie wszystko rozumiem, i  Babcia mi cierpliwie tłumaczy.  I czasami mnie zaskakuje nowymi fragmentami.
Dzisiaj znowu jej słucham. Babci mi ją opowiada. Bo jestem chory. Leżę w łóżku, obok mnie syropy, tabletki od bólu gardła, krople do ucha, paczki chusteczek i jakieś inne lekarstwa, które przypisała mi pani doktor.
Ale najpierw się przedstawię. Jestem Jasiek, chodzę do trzeciej c. Mam mamę, tatę, młodszego brata Julka, który ma dopiero 4 miesiące, starszą i kłótliwą siostrę  Zuzę, która robi więcej zamieszania od Julka. Od paru lat, dokładnie od śmierci mojego dziadka, mieszka  z nami babci Frania.  Aha, jest jeszcze kotka, Pufka  i pies Maks.
Czasami nas dużo, za dużo. Czasami za głośno. Ale nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Żebym nie miał mamy, albo taty, babci, Julka,  albo tej kłótliwej Zuzy…

A moja babcia, gdy była jeszcze małą Franią, to było na długo przed drugą wojną światową, gdy nie miała siwych włosów, tylko czarne, dwa warkocze, gdy potrafiła robić szpagat i chodzić po drzewach,  była sama jak palec. Babcia tak o sobie mówi. „Byłam samiutka, jak palec. Rodzice mnie wcześnie odumarli”. Brzmi dziwnie, ale chodzi o to, że  nie miała  domu, ani nikogo bliskiego.
I gdy miała  5 albo 6 lat,   trafiła do sierocińca. I tam, tej mojej Frani, było bardzo źle. Krzyczeli na nią, o byle głupstwo, Miała brzydkie, brudne sukienki. Cały czas była głodna,  i z tego głodu,  śnił jej się chleb, kiełbasa i ciastka. Często płakała. I wtedy przytulała się do swojej szmatki, która kiedyś była  biała w czerwone i niebieskie różyczki, a teraz była szara i żadnych kwiatków już na niej nie było widać. Ale Frania tę szmatkę kochała, bo była z kawałka bluzki jej mamy.
Inne dzieci też płakały.
Któregoś dnia, do tego sierocińca, przyszła pani z pięknej ciemnej sukni ozdobionej koronkowym kołnierzykiem. I ta pani nie krzyczała, tylko miłym głosem wyjaśniła dzieciom, że teraz będą mieszkać gdzie indziej. Też w Warszawie, na ulicy Krochmalnej 92. I zaprowadziła tam Franię, i innych, nawet tego wielkiego Arona, który lubił bić innych chłopców i dokuczać dziewczynkom.  Ja to bym Arona zostawił. No, ale go ze sobą wzięli.
Na ulicy Krochmalnej był   wielki, piękny budynek. Biały,  z tablicą „Dom Sierot”. I tam Frania wtedy po raz pierwszy zobaczyła Panadoktora. Stał przed  głównym wejściem i czekał na dzieci, żeby się  z nimi przywitać. Babcia, gdy to opowiada, a lubi tę część,  mówi: „Pandoktor się do nas uśmiechał”, „Jak tylko go zobaczyłam, to wiedziałam, że Pandoktor, to dobry człowiek”. I  mówi „Pandoktor”, tak, jakby to był jeden wyraz.
A  ja ją poprawiam:
– Babciu. Pa-na-dok-tor,  dwa wyrazy.
A ona  kręci głową, że  nie. Bo jako dziecko tak się do niego zwracała, bo tak mówili wszyscy. Jednym tchem. ”Pandoktor”  i tak już zostanie.
Wiec ten Pandoktor, taki szczupły, z bródką, w okularach, to się okazało, że to nie tylko pan doktor, czyli lekarz, ale też  i dyrektor tego sierocińca. Najważniejszy. A inna najważniejsza osoba, to była pani Stefa Wilczyńska. On był taki tata dla dzieci, ona taka mama.
Aron, to już w pierwszy dzień zniszczył swoją szafkę. A gdy go pytali, kto to zrobił, to on mówił, że nie wie. A ktoś inny stłukł swój talerz, i też oczywiście nie wiedział, kto to zrobił.
– No, ciężko mieli z nami. Nie z wszystkim, ale z niektórymi. Z łobuzami – mówi babcia i podaje mi kubek z herbata i sokiem malinowym. – Pamiętam, jak jeden z takich małych chłopaków, kranu nie zakręcił w łazience i cała podłoga była zalana.
– U nas w szkole jest taki Filipek z II. Mówimy na niego Szalony Filipek,  on w tym roku już dwa razy zalał łazienkę.
– A inny wlał kapuśniak do umywalki. A Basia,  się rozpłakała, gdy zobaczyła łóżko w którym miała spać.
– Brzydkie było? – nie rozumiem.

Lalusie

Literatura 2011

Morska kąpiel

Lalusie smętnie siedziały na parapecie i smętnie machały sznureczkowymi nogami.  Po niebie pędziły ciemne, postrzępione chmury, zanosiło się na deszcz, a przede wszystkim na skwaszone miny, bo lalusie zaplanowały na dziś wycieczkę na pobliską polanę. Miały dojść aż do strumyka, do rodziny krasnoludków na herbatę i ciasto poziomkowe.
– Nie wiem, co będziemy robić w domu – narzekała Duża. – To znaczy wiem. Będziemy się nudzić.
– Oj, wcale nie musimy – powiedziała wcale radośnie Żabka. – Możemy urządzić sobie wspaniałą, cudowną…. no… eee.
– Karuzelę na żyrandolu? – podpowiedziała Pucka i zeskoczyła z parapetu, a Różyczka spojrzała na nią z wyraźnym oburzeniem,
– Zabawę w chowanego? – wtrąciła Żabka i poszła w ślady Pucki. Za nią ruszyła Duża, a po chwili Różyczka. Ta ostatnia powoli i z gracją.
– Myślałam raczej o czymś niezwykłym – westchnęła Duża. – W domu na pewno nie będzie niczego takiego.
– A co byś powiedziała na niezwykłą…  morską kąpiel? – spytał naraz miś Kleofas. Oczywiście leżał na stercie poduszek i drapał się po pękatym brzuszku.
Cztery lalusie, jak na zawołanie zaczęły radośnie piszczeć. Kleofas westchnął, stoczył się na dywanik, przeciągnął się i wydreptał z pokoju.
– Wspaniały pomysł – odezwała się z namysłem Różyczka.
– Idziemy za nim! – wrzasnęła Żabka. – Szybko! Szybciutko!  Kleofas! Co tam robisz?
– Przecież muszę wszystko przygotować! – zawołał miś gdzieś z głębi domu. – Ludzi nie ma, wyszli z domu. Mamy spokój.
Lalusie odnalazły Kleofasa w przedpokoju. Toczył w stronę łazienki słoik z czymś białym.
– To sól – wyjaśnił zasapany. – Zapraszam do łazienki. Albo nie, jeszcze nie. Dziewczyny, przynieście z pokoju muszelki. Katarzyna Maria Dwojga Imion, wie gdzie są schowane.
Po chwili, lalusie i Katarzyna Maria Dwojga Imion, z woreczkiem pełnym białych muszelek pojawiły się w łazience.
– Jeszcze przyjdzie Julia. Tylko szuka kostiumu kąpielowego – wyjaśniła Duża. – O, cała wanna wody! – ucieszyła się.
– I to morskiej – Kleofas wskazał na pusty słoiczek. – Jeszcze tylko wrzucę do naszego morza muszelki, gumową kaczkę Zuzki…
– Nie ma fal – skrzywiła się Różyczka. – Co to za morze?
– Spokojne. Na razie – odparł Kleofas. – Gdy zaczniemy wszyscy pływać, to będą fale aż pod sufit… No, tak, Żabka już w wodzie – uśmiechnął się. – I jak?
– Woda  nie za zimna, nie za ciepła – mówiła Żabka. – Taka w sam raz do pływania. Ojej, ona jest… słodka! Kleofas! Pomyliłeś słoiki!

Misia rządzi

Literatura 2011

Wypławka jest denerwująco wesoła. Wpatruje się w ksero podziału godzin, jakby to było coś ważnego. Dla mnie ważne jest to, że przeżyłam pierwszy dzień  w nowej szkole, że chyba udało mi się nie zrobić żadnej większej  wtopy. Że zaczynam nowy fragment życia. I  zamierzam nad wszystkim panować.  Świadomie, odpowiedzialnie i dorośle. Koniec przypadkowych działań, szamotania się.
– Widziałaś ile jest matematyki? A fizyki? – pyta niezmordowanie. Już przerobiłyśmy ilość polskiego, geografii i biologii. Na którą w piątek, na którą w poniedziałek i podział na grupy do informatyki, na francuski  i  że wychowawca młody, to pewnie bez doświadczenia.
– Nie.
– A anglika?
– Też nie – mruczę.
– Czemu? – patrzy na mnie zdumiona.
– Bo mnie to wcale nie interesuje – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Teraz interesują mnie ciuchy na dwóch anorektyczne manekiny, siedzących na wystawie, przed którą stoimy. Jeden jest w króciutkiej spódniczce i co najmniej trzech swetrach, wszystkich w odcieniach szarości, drugi w super spodniach i kurtce w kwiatki. Sklep jest jeszcze zamknięty. Początek roku zaczął się mszą  w kościele o 8, a o 9 w szkole. Teraz jest 9.50.
– Chyba zrezygnuję z  dodatkowego anglika  – marudzi nadal.
– Jakie dodatkowego?
– No z fakultetu. Chodziłam do szkoły językowej.
– Jak chcesz.
Ja chcę te leginsy i jeden ze swetrów, najlepiej ten środkowy. Ma super wzór. Wielkie oka. Wygląda jakby był robiony na drutach wielkości słupów telegraficznych.  Mojej matce najbardziej podobała by się pewnie ta spódniczka, chociaż nie. Ta jest dla niej za długa. Ona ostatnio gustuje w… takich przepaskach biodrowych.
– Bo są cztery w tygodniu…
– Co ma być, to będzie – odzywam się naraz, chyba trochę bez sensu. – Mnie wszystko jedno czy jest pięć anglików, czy cztery.
– Cztery.
– No, właśnie.
Wypławka przykleja się obok mnie do szyby.
– Tam jest taka fajna bluzka – wzdycha naraz.
– Gdzie? – zaciekawiam się.
– Z prawej, na wieszaku. Pod tą futrzaną narzutką.
– Ona nie jest fajna. Ona jest koszmarna – mówię autorytatywnie. – I co to w ogóle za kolor? Uszyli ją z jakiejś spranej szmaty do podłogi.
– Mnie się podoba – odpowiada niezrażona.
Patrzę  ukradkiem na Wypławkę. Najgorsze są te jasna rzęsy i mysie włosy zebrane w kucyk. Teraz, w tym białym topie,  ciemnej spódnicy i ciemnej marynarce, wygląda jak aktorka z biało-czarnego filmu. Nawet usta ma białe. Trochę fluidu, błyszczku na usta, tuszu do rzęs i byłaby nie do poznania.
Ja też zaraz po obudzeniu wyglądałam inaczej niż teraz. A teraz wyglądam rewelacyjnie. Czuję to i mam potwierdzenie ze strony wielu osób, których spojrzenia podchwyciłam. Bardzo przyczyniły się do tego kosmetyki mamy. Hitem jest jej nowy podkład. Dziś go wypróbowałam. Rzeczywiście jest super.
– Idę – odrywam się od wystawy.  – Muszę się zbierać.
Gdybym tu były te super dziewczyny, Sylwia i Luiza,  które zauważyłam już w kościele, i, które na szczęście,  które chodzą do tej samy klasy, co ja, sprawa wyglądałaby teraz inaczej. Na pewno bym się nie spieszyła do domu. Gadałybyśmy jak normalne dziewczyny. O kosmetykach, innych dziewczynach, wychowawcy że chyba nie za bystry,  a nie o dodatkowych angielskich. Na bank doceniłyby moje kabaretki, które podprowadziłam z szafki mamy, wąską spódnicę, obcisłą biała bluzkę i filetowe balerinki. Byłoby super.
– Jeszcze wcześnie.
– Tak, ale mam przygotować obiad i… – gryzę się w język. Bo po co mówić obcym takie rzeczy? A Wypławka przecież jest jak najbardziej obca. Łączy nas tylko tyle, że chodziłyśmy przez trzy lata do tej samej do tej samej podstawówki. Do klasy „a”. Przez jakiś czas nawet siedziałyśmy w jednej ławce. Potem ona się wyprowadziła na drugi koniec miasta i zmieniła szkołę. Teraz znowu chodzimy razem, i jej się wyraźnie wydaje, że czyni nas to przyjaciółkami. Przyssała się do nie już na samym początku w klasie, i choć tak lawirowałam, żeby usiąść obok Sylwii i Luizy, usiadłam z Wypławką!
Jeszcze sobie pomyśli, że u mnie jakaś patologiczna rodzina. Ja robię obiad dla szóstki rodzeństwa, bo rodzice sobie zapili…
– Mam coś do zrobienia. Nara Sunia…
– Sonia – poprawia mnie cicho.
– Sorry – mówię z miłym uśmiechem, na który wiele osób się nabiera.
Tak jest i tym razem.
– Nie ma sprawy. Nic się nie stało – mówi takim tonem, jakby przepraszała, że nie ma jednak na imię Sunia i że postawiła mnie w niezręcznej sytuacji.
Znowu się uśmiecham. Ona nie wiem, z kim ma do czynienie. Z Misią, która zmienia świat. Tak jak jej pasuje. I która ma jeszcze jeden talent. Potrafi rozgryzać ludzi.

Zjeść żabę

Nasza Księgarnia 2010

Literatura 2018

Okupowaliśmy miejsca pod parasolami, obok knajpy, na polu namiotowym. Byłam tu po raz pierwszy. Trwała osiemnastka Ukrainy – kumpla Kondziu albo Gondziu. Z piwem, drinkami, papierosami, niewybrednymi żartami i salwami śmiechu.
Wiktoria siedziała obok Grześka. O czymś zażarcie dyskutowali. Ona gęsto gestykulowała, on też kilkakrotnie zamachałam rękami. Co jakiś czas dostawali napadów śmiechu.
Ja tkwiłam wciśnięta między ścianę i Loku. Czułam jego ramię, jego udo. Dobrze mi się tak siedziało. Chwilami było nawet tak ciasno, że brakowało miejsca dla Kamila.
Dzisiejsza lekcja poszła mi całkiem, całkiem. Sama z siebie byłam zadowolona. Aż się zdziwiłam, że sprawiło mi to tyle autentycznej radochy. Stawianie żagla, wdrapywanie się na deskę, holowanie jej, nawet dziwne uczucie, gdy na bosaka łaziłam po dnie zatoki, cieszyło mnie na tyle, że w ogóle nie przejmowałam się tym, co ktoś sobie o mnie myśli. Dawno tak się nie czułam. Właściwie nigdy. Niezwykła sprawa. Chciałabym kiedyś jeszcze móc podobnie odczuwać.
– Julka? – Loku klepnął mnie w łokieć.
– No?
– Nic nie mówisz.
– Jakoś tak.
– W ogóle dziś jesteś małomówna – zauważył.
– Tak jakoś. A wiesz co? – przypomniałam sobie. – Chciałam ci podziękować.
– Za co?
– No… że mnie uczyłeś…
– Że ci poświęciłem swój czas – powiedział z powagą.
– Właśnie. Kpisz ze mnie? – spytałam po dłuższej chwili.
– Pewnie – parsknął śmiechem i sięgnął po piwo.
– Super – wymruczałam. Chciałam dobrze, a zrobiłam z siebie idiotkę.
Wsadziłam rękę do kieszeni bluzy. Miałam w niej bransoletkę z muliny. Skończyłam wczoraj i planowałam ją dać Loku, dobrze, że tego nie zrobiłam. Wyśmiałby mnie aż pod gwiazdy.
Loku sięgnął po paluszki, podał mi kilka. Chrupałam, patrzyłam na ludzi siedzących obok. Fajni byli. Fajnie, że tu przyszłam. Loku znowu coś do mnie mówił, chyba o coś pytał.
– Sorry, nie słuchałam, zamyśliłam się – powiedziałam prosto z mostu. – Powtórz.
– A ja ci dziękuję, że ze mną pływałaś.
– Znowu kpisz?
– Teraz nie. – Uśmiechnął się i pokręcił głową, aż zachybotały loczki. – Teraz to było na poważnie. Przyjemnie było.
Zaczerwieniałam się i szybko opuściłam głowę.
– Ale jutro też pływamy, co? Wicemisdeska? – zarechotał.
– Mhm – kiwnęłam głową.
– Podobało ci się?
– Bardzo – powiedziałam z przejęciem.
– Też tak mi się wydawało.
– A zrobisz mi zdjęcie? Na desce?
– Pewnie, Wicemisdeska. Całą serię. Mam wypasioną komórkę.
– Jedno wystarczy – mruknęłam. Będę mogła pokazać je Kamilowi. Ewentualnie.
– Podobało ci się, co? – przysunął w moją stronę plastikową miseczkę z solonymi orzeszkami. Ukraina szalał. Zamówił jeszcze paluszki, dwa talerze opiekanych ziemniaków i kolejne puszki z piwem.
– Oj, już mówiłam – zdenerwowałam się.
– Słuchaj, Wicemisdeska…
– Loku, przestań. Całe popołudnie mieliście ze mnie ubaw – prychnęłam. – Całe „Funsport”.
Zaśmiał się.
– A co, dziwisz się? Na naszym miejscu też byś polewała.
– Chyba tak – przyznałam szczerze.
„Funsport”, Chałupy, pani Martyna, Wiktoria.
Teraz ten tłum pod parasolami, Loku, Ukraina. Pole namiotowe, które mimo później pory żyło na full. Oświetlone namioty, kempingi, domki, wszechobecny zapach grillowanych kiełbas, śmiechy, śpiewy, rozmowy.
Była w tym wszystkim jakaś magia.
I tym wszystkim poczułam się naraz bardzo samotnie.
W całej tej obcości jedynie Kamil, który ostatnio zachowywał się jak nie-Kamil, był mi najbliższy. Chciałam z nim porozmawiać. Przynajmniej usłyszeć jego głos.
Nawet zdawkowe „cześć”, „co u ciebie”. Choć obiecałam sobie, że do niego nie zadzwonię, dziś próbowałam trzy razy, ale były jakieś kłopoty z zasięgiem. Co połączenie słyszałam is not available. Cholery można było dostać.
– Przepuść mnie, dobrze? – poprosiłam Loku.
– Ok. – Wstał. – Zmywasz się już?
– Nie. Zaraz wracam. – Pochyliłam się i wzięłam swoją colę.
Z telefonem przy uchu i puszką przy ustach ruszyłam w stronę zatoki. Więcej sosen, mniej ludzi. Więcej spokoju. Coś długo nie odbierał. Ale przynajmniej mi  się nie zgłaszał ten słodki głosik, informujący, że abonent jest chwilowo niedostępny.
„No, odbierz, odbierz”, powtarzałam w myślach.
– Ha-lo! Ha-lo! – usłyszałam i dosłownie zaryłam w piasek. – Kto mówi? Ha-lo?
Rozłączyłam się w jednym momencie. Kurwa, kurwa, co jest? Może się pomyliłam? Bez paniki, bez paniki. Oddychać i sprawdzić. Proszę. Ostatnie połączenie. Dwudziesta trzecia czterdzieści dziewięć. Kamil. To nic. Jeszcze raz.
– Halooo! Kto tam? Haloooo!
Bosz. Nic się nie dzieje. Jakaś idiotka odebrała telefon. Któraś z tych niuń-zdzir. Angelika albo Oliwia. Nie będę z tego powodu się topić. Może mu komórka wypadła i któraś z tych idiotek ją odebrała.
Inna sprawa, że ja bym nie ruszyła cudzego telefonu.
Nie, tak nie będzie. Wybrałam numer Piotrka.
– Halo? – W tle było głośno, bardzo głośno. Muza, rozmowy, śmiechy. Prawie czułam dym papierosów.
– Tu Julka…
– Julka? Jaka Julka?
Nazwisko nic mu nie powie.
– Dziewczyna Kamila. – To, że taka pół na pół, nie ma dla niego żadnego znaczenia.
– Aaa, jasne. Co słychać?
– Nie mogę skontaktować się z Kamilem. Jest tam gdzieś?
– Już go wołam…
– Nie, nie – spłoszyłam się. – Tylko mu powiedz, że zadzwonię do niego za chwilę, ok.?
– Ok.
Rozłączyłam się. Ile to jest „za chwilę”. Dwie minuty? Pięć? Skoro chciał go wołać, to znaczy, że był blisko. To mu już pewno przekazał.
Wybrałam numer Kamila.
– Julka, coś się dzieje?
– Nie, nie. Wszystko w porządku. Po prostu… chciałam cię usłyszeć.
– Na pewno wszystko dobrze?
– Oj, tak.
– Dziwny masz głos.
– Bo jestem wkurzona. – Opuścił mnie udawany spokój. – Chcę z tobą porozmawiać, a tu mi jakaś niunia ćwierka…
– Jaka niunia?
– Ta, która odbiera twój telefon.
– Jesteśmy w pubie… – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Ja też. I żaden chłopak nie odbiera mojej komórki – odparłam twardo.
– Julka, daj spokój – zdenerwował się. – Nie ma żadnego problemu.
– Racja. Nie ma żadnego problemu, czy jakaś dziewczyna odbiera twoją komórkę, czy nie.
– Właśnie.
– Ale mamy problem z sobą. – Cała się gotowałam.
Wszystkie moje plany, że sprowokuję rozmowę na ten temat dopiero w Krakowie, „tak na spokojnie, bez pośpiechu”, poszły się pędzić.
Byłam rozdrażniona.
– Kamil, ja muszę wiedzieć. – Wypite wcześniej piwo dodało mi odwagi.
– Julka, nie teraz – jęknął.
– To kiedy?
– Teraz nie jest dobry czas na takie rozmowy.
– Za późno?
– Między innymi. – Był zły. Ale ja też.
– Teraz się ładnie pożegnamy, ładnie sobie zrobimy łapką pa, pa na pożegnanie, a jutro też nie będzie dobrego czasu na rozmowy. Za gorąco, za zimno, za wcześnie. Ja już tak nie chcę – dodałam cicho.
– A jak chcesz?
– Chcę wiedzieć, jak jest z nami. Między nami – dodałam z naciskiem. Czy to tak trudno powiedzieć „kocham cię’’? Dla niego trudno. Ok. To mógłby powiedzieć: „nadal jesteśmy razem. Głupie nieporozumienia”. I mógłby jeszcze dorzucić, że tęskni. – Kamil? Jesteśmy jeszcze razem? – spytałam cichutko. I zawstydziłam się tej szczerości, tego odsłonięcia uczuć, pragnień.
– Julka, nie teraz… plis.
Podniosłam głowę. Korony drzew, między nimi gwiazdy, odległe, spokojne. Będą jutro, pojutrze, za sto lat, za milion. A co będzie ze mną jutro? Pojutrze? Jeszcze mogę przerwać tę rozmowę, możemy przecież porozmawiać dopiero w Krakowie, możemy wcale nie rozmawiać, może takie zawieszenie jest lepsze, niż perspektywa rozstania się, nie muszę stawiać tej sprawy na ostrzu noża…
Przecież musimy być razem, ja muszę być z Kamilem, jest mi potrzebny jak powietrze. I on przecież o tym wiedział.
– To może rzeczywiście porozmawiajmy kiedy indziej… – stchórzyłam. – Chyba trochę mnie poniosło. Zagalopowałam się. – Jezu, czy ja muszę tak mówić? Czy muszę się tak zachowywać? Czułam się paskudnie. Robiłam coś, czego nie chciałam, a świadomość, że może teraz właśnie zażegnuję jakąś kosmiczną awanturę, wcale mi nie pomagała. Nie powinno w ogóle dojść do takiej sytuacji. To było chore.
– Ok. Też tak myślę – usłyszałam ulgę w jego głosie.
– To… dobranoc.
– Pa, Julka.
– Pa. – Wyłączyłam się.
Usiadłam pod drzewem. Blee, blee… Okropna rozmowa. Ale w sumie nic złego się nie stało, nic złego nie zostało powiedziane. Chyba… „Kamil? Jesteśmy jeszcze razem?”. „Julka, nie teraz… plis”.
Jakby się świat na moment zatrzymał. Zatrzymało się moje serce, tylko w głowie mi się gotowało. Koniec oszukiwania się sama przez siebie. Jaśniej komunikatu nie mógł mi podać. Świat znowu ruszył, serce znowu ruszyło.
Nie tak sobie wyobrażałam nasze rozstanie. Prawdę mówiąc, w ogóle sobie nie wyobrażałam. Raczej myślałam o tym, jak będziemy się kiedyś kochać, jakie imiona dostaną nasze dzieci. Jak się wyprowadzimy z Krakowa, daleko, najdalej, żeby uciec od mojej toksycznej matki.
Planowałam z nim całe życie.
Wciągnęłam głęboko powietrze.
I co? Żadnych myśli samobójczych, zapomnienia o oddychaniu, rozdzierającego bólu w sercu. Nic z tego. Smutek, smutek, smutek.
I, o dziwo, ulga. Przynajmniej wiedziałam, na czym stoję.
Podniosłam się, otrzepałam tyłek i powoli wróciłam pod parasole. Przybyło nowych ludzi, puszek z piwem, petów w popielniczkach, a ubyło paluszków.
Nigdzie nie widziałam Wiktorii, a chciałam jej powiedzieć, że wracam. Nie było też Grześka.
– Trzymam, trzymam. – Loku klepnął ręką w ławkę. – No, przeciskaj się tu do mnie.
– Ja już będę się zbierać – powiedziałam cicho, nie wykonując najmniejszego ruchu.
– Jeszcze wcześnie – zarechotał.
– To nic.
– Nie lubisz mnie, co? – Podszedł do mnie jakiś podpity chłopak. Odwróciłam się szybko w jego stronę. Jasne dredy, tatuaż na ramionach. Ukraina. Nasz jubilat. Nawalony na maksa.
– Co proszę?
– Nie lu-bisz mnie – wysylabizował. – Nie lu-bisz mnie – powtórzył.
– No, co ty – speszyłam się.
– Czuję pewne rzeczy. – Przysunął się do mnie bliżej. – Nie lubisz mnie. Nie lubisz – powtarzał  z uporem. Śmierdział okropnie.
– Nie znam cię. – Odsunęłam się. – A w ogóle to już idę. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.
Zrobiłam krok w tył, Ukraina beknął, zaśmiał się i złapał mnie za łokcie. Nogi zrobiły mi się jak z waty.
– Puść mnie – powiedziałam cicho. – Muszę iść…
– Malutka, zostań. – Przesunął palcami po wewnętrznej części moich przedramion. Nikt tego nie widział? Nikt mi nie pomoże? I gdzie jest Loku? Jeszcze przed chwilą tu siedział. – Zostaniesz, dla mnie, co? Mam dziś urodziny.
– Ukraina, kurwa, spadaj. I to już. Łapy przy sobie. – Loku stał obok mnie. Położył mi rękę na ramieniu. – Spadaj – powtórzył twardo. – Ona jest ze mną – dodał i dopiero wtedy ten idiota odsunął się ode mnie.
– Dobra, nie ma sprawy. – Ukraina uniósł dłonie w przepraszającym geście. – Dawajcie mi tu piwo. Albo nie, sam po nie pójdę – zaśmiał się i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku baru.
Życzyłam mu wszystkich możliwych chorób wenerycznych i grypy we wszystkich odmianach.
– Julka, ok.? – Loku delikatnie potrząsnął mnie za ramię.
– Dzięki – mruknęłam.
– Siadamy?
– Chyba nie – pokręciłam głową. Już nie czułam magii tego miejsca, tej chwili. W głowie zaczęłam mieć chaos i chciało mi się płakać. – Wracam.
– Odprowadzę cię.
– Nie trzeba…
– Nie fiksuj. Żaden problem.
– Ok.
Wyszliśmy na deptak. Ciemno, wietrznie, szumiał las. Skręciliśmy w prawo. Samochody nadal jeździły, w obie strony, nie tak dużo jak w dzień, ale ruch był. Byli nawet jacyś rowerzyści.
– Poczekaj chwilę – poprosiłam i usiadłam na krawężniku. Musiałam się pozbierać. Za dużo wrażeń.
– Zdenerwowałaś się, co? – Usiadł obok.
– Co? A tak. – Głos mi się trząsł, miałam nadzieję, że się nie popłaczę.
– Niepotrzebnie. Byłem tam. Nie pozwoliłbym cię skrzywdzić.
Słowa, jak z łzawego filmu. Ale miłe. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Dzięki – bąknęłam.
– Mówię prawdę.
– Nie lubię takich sytuacji.
– A kto lubi? – zarechotał.
Zrobiło mi się przykro. Ale tylko na chwilę. Ten rechot nie był wymierzony we mnie. Loku miał rację. Nikt normalny nie lubi.
– Ukraina lubi – bąknęłam.
– Wracasz do formy – gwizdnął z podziwem.
– Na pewno nie.
– Na pewno tak. Silna jesteś.
Na pewno nie.
Byłam słaba. Czułam to i wiedziałam od innych. Przede wszystkim od matki, która dawała mi to do zrozumienia na każdym kroku.
I od Kamila.
„Lubię tę twoją nieporadność”. „Mała, w tobie nie ma wcale asertywności. Już się nie zmienisz, ale mnie to odpowiada”.
Zawiało. Zapięłam bluzę pod szyję i wsadziłam dłonie w kieszenie. Wymacałam bransoletkę. A co tam.
– Dla ciebie. – Podałam ją Loku. – O ile oczywiście chcesz – dodałam szybko.
– Dla mnie? – Wziął ją do ręki.
– No… Już ci chciałam dać tam… na kempingu, ale… –  Wzruszyłam ramionami.
– Ale co? – podchwycił.
– Polewałeś ze mnie – przypomniałam. – Więc zrezygnowałam.
– Kupiłaś ją dla mnie? – spytał z niedowierzaniem. – To miłe.
– Zrobiłam. Sama. Bo ja zdolna jestem. Mogłam ci jeszcze zrobić kolczyki, ale uznałam, że niekoniecznie.
– Sama to wiązałaś?? Dla mnie? – Oglądał bransoletkę, jakby była jakimś cudem.
– Sama. Ale zaczęłam ją robić ot tak, potem jak kończyłam… to pomyślałam, że może… może będziesz chciał.
Loku uśmiechnął się ciepło do mnie. Wyciągnął rękę z bransoletką w moją stronę.
– Zawiązać? – spytałam.
– Albo przykleić, jak tam sobie zaplanowałaś.
Zrobiłam takie supły na warkoczykach kończących bransoletkę, że nie było szans, żeby je zdjąć bez przecinania.
– Już – powiedziałam po chwili.
– Dzięki. Serio.
– Nie ma sprawy. – Zaczęła mi ciążyć magia, którą wyczułam już jakiś czas temu.
Przebiegł pies, który nas obwąchał i pobiegł dalej. Przejechała grupka rowerzystów, przeszła całująca się para, którą miałam ochotę rozszarpać. Źle na mnie działały amory u innych.
I wtedy Loku przysunął się do mnie i objął mnie w pasie. Zerwałam się na równe nogi.
– Idziemy? – zakaszlałam nerwowo.
– Idziemy. – Wstał i wyciągnął w moim kierunku rękę. Odskoczyłam. Już nie miałam dziś ochoty na żadne dłonie. – Ok. Nie ma sprawy. – Chyba zrobiło mu się przykro.
– Posłuchaj – zaczęłam stłumionym głosem. – Loku…
I urwałam. Co miałam powiedzieć obcemu chłopakowi? No, co? Ale coś musiałam powiedzieć. Należały mu się wyjaśnienia za to, że był w porządku wobec mnie.
A Kamil nie był! Nawet go nie było stać na porządną rozmowę ze mną.
Teraz to sobie uświadomiłam.
Loku stał naburmuszony, z rękami w kieszeniach.
– Loku, dostałam dziś złą wiadomość. – Zagryzałam wargi. – Mówię prawdę…
– I jeszcze akcja z Ukrainą – skrzywił się.
– Właśnie. Idziemy, co?
Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Loku coś tam sobie pogwizdywał.
– Zawsze tak szybko chodzisz? – zarechotał.
– Raczej tak.
– Nawet na wakacjach?
Coś tam mruknęłam w odpowiedzi. Myślami byłam gdzie indziej.
Cały świat wydawał się kanciasty, ostry, przerażająco obcy.  Nie miałam nawet jednej ciepłej myśli, na której mogłabym się oprzeć. Ojciec, babcia. Wiktoria, może Agnieszka i Zyta, Agnieszka z mojej dawnej klasy, pani Iwona, która się wprowadziła do naszego bloku, jej synek Łukaszek. Kto jeszcze? Trochę mało tych ciepłych ludzi wokół mnie.
Już nie Kamil.
A Loku?
Jakby mnie wrzątkiem ktoś oblał. Łuna na policzkach. Jezu, jak cudownie, że było ciemno.
Złapał mnie za rękę. Delikatnie. Potem za drugą.   Staliśmy na wprost siebie.
Wyrwałam dłonie i ukryłam je w kieszeniach bluzy. Nie dlatego, że się przestraszyłam, że może będzie chciał mnie przytulić.
Przestraszyłam się swoich odczuć.
Tym razem bym nie uciekła.
– Przyjdziesz jutro na lekcję? – spytał cicho.
– Jutro? – powtórzyłam bezmyślnie.
– No, jutro, pojutrze.
Jutro, pojutrze? Jakiś kosmos, kosmiczne pytanie.
– Mogę ci rano dać znać?
– Spoko – zarechotał. – Masz mój numer?
– Nie.
– To sobie zapisz. Chciałaś mi gołębiem przesłać wiadomość?
Wyjęłam komórkę. Wpisałam „Loku”. Rzuciło go zaraz pod Kamilem.
– Dasz się przytulić?
– Nie – wyjąkałam, a on zarechotał.
– Idziemy już, co? – zaproponowałam nerwowo.
– Źle ci ze mną? – spytał po chwili.
– W ogóle mi źle – powiedziałam cicho i ruszyłam przed siebie.

Dzikoludek

Literatura 2010

 

Dzikoludki mają różne przygody – rano, kołdra łapie je za nogę, klocki rozsypują się pod całym pokoju, farbki tak malują, że brudzą stół i podłogę, śnieg potrafi przemoczyć całe ubranie. I tak do samego wieczora. A gdy już Dzikoludki leżą w łóżku, już prawie zasypiają to pojawia się pytanie: czy jeśli rozlało się sok przy obiedzie, wychlupało wodę z wanny przy kąpieli, to czy jest się grzecznym Dzikoludkiem?

 


Dzikoludek budzi się wyjątkowo wcześnie. Ziewa dwa razy, przytula swojego pluszaka, znowu ziewa i nagle zamienia się w dzikoludka łóżkowego, wyczyniającego dzikie harce na łóżku. Pod sufitem, zahaczając o lampę, fruwa duża i mała poduszka oraz ubrania przygotowane wieczorem przez Mamę. Na podłodze ląduje kołdra, a na niej pluszak. Oprócz dzikich skoków i fikołków, Dzikoludek śpiewa piosenkę, której nauczył się ostatnio w przedszkolu. Śpiewa z wielkiej radości, bo na dzisiaj zaplanowana jest zabawa z innym dzikoludkiem – jego Przyjacielem. Będzie miły dzień

Piosenka zwabia do pokoju ziewającą Mamę, która poleca ubrać się, posprzątać, a przede wszystkim zachowywać ciszej, bo reszta domowników jeszcze próbuje spać. Dzikoludek grzecznie poprawia opadające spodenki od piżamy i maszeruje do toalety. Tyle, że kołdra leżąca na dywanie, łapie go naraz za nogę i Dzikoludek przewraca się. Na szczęście nic mu się nie dzieje. Ale jaki jest huk!Teraz na pewno już nikt nie śpi.

Podczas śniadania nie pojawia się żaden nowy dzikoludek, ale tylko, dlatego, że Mama patrzy uważnie na Dzikoludka wcinającego płatki z mlekiem…

Do Dzikoludka przyszedł jego Przyjaciel i teraz w ogródku przy domu, szaleją dwa dzikoludki zabawowo-śniegowe. Już bawiły się w robienie śladów na śniegu, w berka, a teraz budują zamek. Dzikoludki zaplanowały, że zamek będzie miał trzy wieże i zwodzony most. Potrzeba bardzo dużo śniegu, więc przenoszą go z całego ogródka w jedno miejsce. Jednocześnie pokrzykują, pohukują, , śmieją się, rzucają w siebie kulkami i piszczą, gdy śnieg dostaje im się za kołnierze. Zamiast zamku powstaje Pan Bałwan z czterech kul. Ma śmieszny nos z ułamanej gałęzi, a oczy z cukierków, które jeden z dzikoludków znajduje w swojej kieszeni.
Gdy dzikoludki zabierają się za lepienie Pani Bałwanowej, Mama woła je na obiad.

Zanim dzikoludki zabawowo-śniegowe wchodzą do domu, udaje im się jeszcze bardzo dokładnie wytarzać w śniegu…

Mama już przebrała oba przemoczone dzikoludki. Podczas gdy ona rozkłada na kaloryferach wilgotne czapki, kurtki oraz mokrutkie spodnie, buty i rękawiczki, oba dzikoludki zabawowo-śniegowe, zamieniają się w bardzo głodne dzikoludki obiadowe. Najpierw jedzą zupę, tylko trochę ją rozchlapując, potem zajmują się spaghetti. Obie buzie i przody bluz czerwienią się od sosu. Rękawy też się brudzą, bo używane są jako serwetki. Mama wyciera, co może i jak może. I przy okazji mówi, że Dzikoludek i jego Przyjaciel jedzą niczym dwa prosiaczki-świniaczki. Te „prosiaczki-świniaczki” tak rozśmieszają dzikoludki, że z tego śmiania przewraca się szklanka z sokiem…

Dzikoludki postanawiają malować. Tylko, co? Może atak kosmitów? Dostają od Taty dużo kartek, znajdują w pokoju Dzikoludka farby, pędzle, z łazienki biorą kubek do wody i zabierają się do pracy. Biurko wydaje im się za małe, bo przecież to będzie duży atak dużych kosmitów, więc rozkładają kartki na podłodze. Pierwsi kosmici są zieloni, a gdy kończy się zielona farba, dzikoludki malują kosmitów czerwonych i niebieskich. Jest nawet jeden żółty. Wszyscy mają po pięć antenek na głowie i po trzy palce u rąk. W rękach trzymają łuki i magiczne strzały. Dzikoludki zabawowo-farbkowe są bardzo dumne ze swoich kosmitów. I wcale im nie przeszkadzają plamy z farby na rękach, bluzach i podłodze. Tylko Mama jest innego zdania…

Dzikoludki odkładają na biurko swoje malowanki, z kąta pokoju wyciągają dwa pudła klocków lego i wysypują je. Tak będzie łatwiej znaleźć różne części. Trochę klocków wturluje się pod szafę, ale to nic. O, proszę bardzo. Jest bardzo ważne czerwone światełko. Na pewno się przyda. Trzeba je odłożyć na bok, żeby znowu nie zginęło. A tu antenka. Też ważna. I dwa dzikoludki zabawowo-klockowe, wyjąc wspólnie piosenkę, którą pierwszy Dzikoludek nauczył drugiego, rozpoczynają budowę stacji kosmicznej…