Książki

12 dziecięcych wyzwań. Polscy autorzy o tym, jak poradzić sobie z problemami

O Lence, Antku i okropnym Albercie

Nasza Księgarnia 2018

    Zaczynają się wakacje. Lenka skacze z radości, za to Antek, jej najlepszy przyjaciel, trochę się martwi. Już wkrótce odwiedzi go kuzyn. Albert jest paskudny, po prostu nie do wytrzymania… I co tu zrobić? Wyprowadzić się do Lenki czy może do domku na drzewie? Niestety rodzice raczej się nie zgodzą. Ale najgorsze, że Albert tak świetnie udaje miłego chłopca…

 


Albert jest trochę wyższy od Antka, za to ma taki sam kolor włosów, tak samo podrapane kolana i podobne oczy. Uśmiech chyba też, ale na razie uśmiechnął się tylko raz, kiedy jego tata opowiadał o przygodzie z samochodem, która przytrafiła im się po drodze. Na razie Albert ma minę lekko spłoszoną, Antek zaś – nabzdyczoną.
– No, co to jednak znaczy: geny! – nie może się nadziwić ciocia Asia, mama Alberta. – Chłopcy podobni są do dziadka Bronka.
– Co ty? Przecież to rysy rodziny Stefańskich! Cały dziadek Janek. A tu też mamy przystojnego mężczyznę. Na razie w pampersie. – Wujek Jurek cmoka w czoło Leonka, którego trzyma na kolanach. Leonek szeroko się uśmiecha i macha Gulgulem. – Nie, ten szmaciany przyjaciel nie jest podobny. Do nikogo – dodaje wujek.
Antek wyobraża siebie drzewo genealogiczne, takie jak to, które kiedyś narysował do szkoły, tylko z Gulgulem! Już ma się uśmiechnąć, ale przypomina sobie, że z paskudnym Albertem spędzi cały tydzień, więc robi kwaśną minę.
– I tak samo nie lubią pomidorów – wtrąca mama. – Tak samo wydziobywali je z sałatki.
– Za to na pizzy nie przeszkadzają, prawda? – Ciocia uśmiecha się do Alberta i Antka.
– Na pizzy wszystko jest dobre – mówi Albert i się oblizuje. – Chociaż nie… Nie lubię anchois. – Krzywi się. – I kukurydzy – dodaje po chwili zastanowienia.
– Ja też – odzywa się Antek wbrew sobie. Przecież miał milczeć.
– Mam propozycję. Jesteśmy mistrzami w robieniu pizzy. – Tata wskazuje mamę i siebie. – Co powiecie na wieczór pizzowy?
– A mogę zaprosić Lenkę? – pyta Antek jękliwie. Dzięki przyjaciółce będzie łatwiej znieść siedzenie przy jednym stole z paskudnym Albertem.
– Pewnie. – Mama macha do Leonka, który nadal siedzi wujkowi na kolanach, i sięga po dzbanek z zieloną herbatą. Leonek odpowiada szerokim uśmiechem i wraca do skubania wujkowej brody. – To jakie plany na teraz?
– Może pójdziemy do ogródka? – proponuje Albert i patrzy wyczekująco na kuzyna.
– Mhm. – Antek wolniutko podnosi się z krzesła.
– Słyszałem, że masz domek.
– Mhm.
– Hola, hola! Najpierw prosimy o pomoc w znoszeniu rzeczy do kuchni – mówi tata.
– Zupełnie jak w domu – wzdycha Albert i mruga do Antka.
Antkowa powieka odmruguje. Sama! On wcale nie chciał.

* * *

Lenka siedzi przy stole i pochłania kolejny kawałek pizzy. Liczy w myślach. To drugi. Nie, trzeci. Mniam, mniam. Pychota. Rodzice Antka powinni zdecydowanie częściej urządzać takie wieczory. Najlepiej codziennie.
Dorośli rozmawiają i jedzą, dzieci tylko jedzą. Antek ciągle nabzdyczony. Raz do niego mrugnęła, raz lekko kopnęła go pod stołem. Nic z tego. Przyjaciel siedzi z ponurą miną. Ale mina nie przeszkadza mu sięgać po nowe kawałki pizzy i błyskawicznie je pałaszować. Albert je równie szybko, lecz minę też ma niewyraźną. Lenka wie, kiedy ma się taki wyraz twarzy. Kiedy ktoś się czuje niepewnie.
– Albert, jutro idziemy na plac zabaw. Pójdziesz z nami? – Dziewczynka odkłada sztućce i wyciąga rękę po szklankę z sokiem.
– Jasne! – cieszy się Albert.
Antek zamiera. Patrzy na przyjaciółkę spod zmarszczonych brwi. Co ona wyprawia? A Lenka, jakby nigdy nic, znowu zajada pizzę.
– Ja chyba nie pójdę – odzywa się w końcu Antek. – Muszę skończyć malowanie domku – mówi bardzo poważnym tonem. Jest dumny z tego, co wymyślił. Spokojnie posiedzi siebie na drzewie, a Lenka niech się zajmuje paskudnym Albertem.
– Mogę ci pomóc! – Albert aż podskakuje z przejęcia na krześle.
– To super. Najpierw idziemy na plac, potem malujemy – cieszy się Lenka i mruga do Antka.
Naprawdę powinien przestać tak wywracać oczami, bo wcale nie wygląda to ładnie.

* * *

Albert myje się w łazience. Co za dziwny dzień. Najpierw wczesna pobudka, potem długa podróż, w trakcie której musieli znaleźć warsztat, żeby dolać oleju do silnika, później ten objazd, bo roboty drogowe. A gdy już przyjechali na miejsce, Antek okazał się paskudny, dokładnie taki, jak mówili Grzesiek i Marek. Chociaż nie, może nie tyle paskudny, ile dziwnie nieprzyjemny. I cały czas jakby miał muchy w nosie. Były chwile, gdy muchy odlatywały i wtedy kuzyn wydawał się naprawdę fajny. Ale trwało to krótko i Antek znowu robił się niemiły. Zupełnie jakby się do niego uprzedził.
– Muszę tu być cały tydzień – mruczy Albert do swojego odbicia w lustrze. – Z tym wstrętnym Antkiem. Ale za to Lenka jest super. A pizza najlepsza, jaką jadłem – dodaje i sięga po szczotkę do zębów.

***

– Jak mogłaś, jak mogłaś?! – Antek gorączkowo gestykuluje, wywraca oczami. – Nie chcę spędzać czasu z Albertem, przecież wiesz. A ty go zapraszasz!
Przyjaciele stoją na tyłach domu Lenki. Mogą tu swobodnie rozmawiać. Nikt ich nie usłyszy i nie zobaczy. Dziewczynka pociąga nosem. Pachnie maciejka, gdzieniegdzie błyskają robaczki świętojańskie, na wysokiej sośnie u sąsiadów popiskuje sowa pójdźka.
Od natrętnych komarów gorszy jest tylko zły humor Antka.
Ale da sobie z nim radę.
– On jest fajny – odzywa się szybko, korzystając z tego, że Antek na moment milknie, żeby złapać oddech.
– Tak? – odpowiada chłopiec z ironią. – Jakoś nagle zmieniłaś zdanie. Przedtem mówiłaś, że paskudny, a teraz, że cacy?
– Nie mówię, że jest cacy. Mówię tylko, że nie jest paskudny! – denerwuje się dziewczynka.
– A po czym to poznałaś?
Lenka się krzywi, bo komar ukłuł ją w ramię. Ślini palec i dotyka swędzącego miejsca.
– Po czym? A ty po czym poznałeś, że jest paskudny?
Antek milknie zaskoczony. Próbuje poukładać sobie wszystko w głowie. Nie, Lenka nie ma racji. Trzeba pamiętać, co mówili kuzyni. Grzesiek i Marek dobrze znają Alberta, bo mieszkają w tym samy mieście i często się widują.
O, Antek już wszystko rozumie! Wie, czemu powieka sama mu mrugnęła i czemu Lenka zaprosiła Alberta.
Albert bardzo dobrze udaje miłego chłopca.

Podarunek Królowej Jadwigi

Literatura 2017

 

Nie jestem chłopcem, tylko gołębiem w kolorze kawy z mlekiem. Nie jesteśmy już na rynku, tylko poza murami miasta, na placu budowy. Nie wiem skąd, ale wiem, że to Piaski, przedmieście Krakowa, i że powstaje tu nowy kościół. Stoją już ściany, widać, gdzie będą okna, drzwi. Są drewniane kołowroty, dźwigi, za pomocą których wciągane są cegły, bloki kamienne, glina. Wszędzie siatka rusztowań, po której uwijają się budowniczy.  Mam skrzydła i muszę je koniecznie wypróbować. Lecę wysoko. Jak najwyżej. Rynek, domy, kamienice, wszystko to otoczone murami obronnymi, w słońcu błyszczy Wisła. W jej zakolu, na wzgórzu, Wawel. Pod nim Smocza Jama. Smoka nie widzę. Może śpi.
– Nie czas na takie krotochwile – Srebrny leci obok mnie.
– A krotochwile to? – trochę sapię, bo wcale nie tak łatwo machać skrzydłami.
– Zbytki.
– A zbytki? – śmieję się.
– Psoty – Srebrny odpowiada na szczęście już nie takim poważnym głosem. – Chwilę polatamy, a potem zobaczysz to, po co jesteśmy, gru, gru, gru.
Lasy, laski, pola, łąki, pastwiska, wioski z chatami krytymi strzechą. Jakbym się do jakiegoś filmu przeniósł.
– Musimy wracać – zarządza ptak.
Lecimy na plac budowy i przysiadamy na najwyższej belce rusztowania. Obok nas inne gołębie. Wymieniamy ptasie uprzejmości. Wszystkie znają Srebrnego, sprawia wrażenie jakiegoś szefa.
A na dole głośno, gwarno. Nawoływania, stukot młotków, pył, kurz. Ceglarze ubrudzeni gliną, uklepujący ją w drewnianych formach. Cegły suszące się w słońcu. Kamieniarze w skórzanych fartuchach ociosujący bloki. Wozy pełne desek albo cegieł, które ciągną woły. Mężczyźni noszący je w drewnianych taczkach. Cieślowie z piłami, siekierami, tnący deski, budujący kolejne rusztowania. Słychać rżenie koni. To podjeżdżają wozy z piaskiem i żwirem, jeszcze wilgotnymi. Pewno dopiero co zostały wydobyte z rzeki.
W rogu placu stoi coś pomiędzy chatą a szałasem. Tata powiedziałby, że tu mieści się punkt zarządzania. Z tego, co widzę, to najważniejszy jest kulawy, starszy mężczyzna. On podejmuje decyzje, do niego się wszyscy zwracają: „Mistrzu Stanisławie, gdzie wysypać piasek?”, „A rusztowania potrzebne?”, „Mistrzu, lin zabrakło!”, „Może mistrz podejść do kamieniarzy? Spytać o coś chcą”.
– A ten z łańcuchem na szyi? W niebieskiej kurtce? – wskazuję dziobem na chudzielca, który właśnie konno wjeżdża na plac. Ależ piękny koń! Ogon ma jak z jedwabiu.
– W kaftanie – poprawia mnie Srebrny.
– To jakiś dyrektor? Prezes? – pytam zaciekawiony. I nie mogę się powstrzymać, żeby nie dodać „gru, gru”.
– Pewnie jakiś bogacz przyniósł datek. Potrzeba wiele pieniędzy na budowę. W podzięce jego nazwisko zostanie wpisane na tablicę w środku kościoła, gruuu – grucha niebieskawy gołąb siedzący obok Srebrnego.
– A nie możemy podfrunąć bliżej? Tam, gdzie są ludzie? – proszę.
– Możemy – zezwala Srebrny i już pikuje w dół.
Lecę za nim. Nie wychodzi mi to tak ładnie. Jesteśmy na dole. Ludzie nie zwracają na nas uwagi. Naraz Srebrny zastyga w bezruchu. Zachorował, czy co?
– Wszystko dobrze? Gru, gru – pytam ostrożnie.
Odwraca łepek w moją stronę.
– Teraz miej oczy szeroko otwarte – mówi uroczyście. – Będą się działy rzeczy o historycznym znaczeniu.