O Lence, Antku i okropnym Albercie

Nasza Księgarnia 2018

    Zaczynają się wakacje. Lenka skacze z radości, za to Antek, jej najlepszy przyjaciel, trochę się martwi. Już wkrótce odwiedzi go kuzyn. Albert jest paskudny, po prostu nie do wytrzymania… I co tu zrobić? Wyprowadzić się do Lenki czy może do domku na drzewie? Niestety rodzice raczej się nie zgodzą. Ale najgorsze, że Albert tak świetnie udaje miłego chłopca…

 


Albert jest trochę wyższy od Antka, za to ma taki sam kolor włosów, tak samo podrapane kolana i podobne oczy. Uśmiech chyba też, ale na razie uśmiechnął się tylko raz, kiedy jego tata opowiadał o przygodzie z samochodem, która przytrafiła im się po drodze. Na razie Albert ma minę lekko spłoszoną, Antek zaś – nabzdyczoną.
– No, co to jednak znaczy: geny! – nie może się nadziwić ciocia Asia, mama Alberta. – Chłopcy podobni są do dziadka Bronka.
– Co ty? Przecież to rysy rodziny Stefańskich! Cały dziadek Janek. A tu też mamy przystojnego mężczyznę. Na razie w pampersie. – Wujek Jurek cmoka w czoło Leonka, którego trzyma na kolanach. Leonek szeroko się uśmiecha i macha Gulgulem. – Nie, ten szmaciany przyjaciel nie jest podobny. Do nikogo – dodaje wujek.
Antek wyobraża siebie drzewo genealogiczne, takie jak to, które kiedyś narysował do szkoły, tylko z Gulgulem! Już ma się uśmiechnąć, ale przypomina sobie, że z paskudnym Albertem spędzi cały tydzień, więc robi kwaśną minę.
– I tak samo nie lubią pomidorów – wtrąca mama. – Tak samo wydziobywali je z sałatki.
– Za to na pizzy nie przeszkadzają, prawda? – Ciocia uśmiecha się do Alberta i Antka.
– Na pizzy wszystko jest dobre – mówi Albert i się oblizuje. – Chociaż nie… Nie lubię anchois. – Krzywi się. – I kukurydzy – dodaje po chwili zastanowienia.
– Ja też – odzywa się Antek wbrew sobie. Przecież miał milczeć.
– Mam propozycję. Jesteśmy mistrzami w robieniu pizzy. – Tata wskazuje mamę i siebie. – Co powiecie na wieczór pizzowy?
– A mogę zaprosić Lenkę? – pyta Antek jękliwie. Dzięki przyjaciółce będzie łatwiej znieść siedzenie przy jednym stole z paskudnym Albertem.
– Pewnie. – Mama macha do Leonka, który nadal siedzi wujkowi na kolanach, i sięga po dzbanek z zieloną herbatą. Leonek odpowiada szerokim uśmiechem i wraca do skubania wujkowej brody. – To jakie plany na teraz?
– Może pójdziemy do ogródka? – proponuje Albert i patrzy wyczekująco na kuzyna.
– Mhm. – Antek wolniutko podnosi się z krzesła.
– Słyszałem, że masz domek.
– Mhm.
– Hola, hola! Najpierw prosimy o pomoc w znoszeniu rzeczy do kuchni – mówi tata.
– Zupełnie jak w domu – wzdycha Albert i mruga do Antka.
Antkowa powieka odmruguje. Sama! On wcale nie chciał.

* * *

Lenka siedzi przy stole i pochłania kolejny kawałek pizzy. Liczy w myślach. To drugi. Nie, trzeci. Mniam, mniam. Pychota. Rodzice Antka powinni zdecydowanie częściej urządzać takie wieczory. Najlepiej codziennie.
Dorośli rozmawiają i jedzą, dzieci tylko jedzą. Antek ciągle nabzdyczony. Raz do niego mrugnęła, raz lekko kopnęła go pod stołem. Nic z tego. Przyjaciel siedzi z ponurą miną. Ale mina nie przeszkadza mu sięgać po nowe kawałki pizzy i błyskawicznie je pałaszować. Albert je równie szybko, lecz minę też ma niewyraźną. Lenka wie, kiedy ma się taki wyraz twarzy. Kiedy ktoś się czuje niepewnie.
– Albert, jutro idziemy na plac zabaw. Pójdziesz z nami? – Dziewczynka odkłada sztućce i wyciąga rękę po szklankę z sokiem.
– Jasne! – cieszy się Albert.
Antek zamiera. Patrzy na przyjaciółkę spod zmarszczonych brwi. Co ona wyprawia? A Lenka, jakby nigdy nic, znowu zajada pizzę.
– Ja chyba nie pójdę – odzywa się w końcu Antek. – Muszę skończyć malowanie domku – mówi bardzo poważnym tonem. Jest dumny z tego, co wymyślił. Spokojnie posiedzi siebie na drzewie, a Lenka niech się zajmuje paskudnym Albertem.
– Mogę ci pomóc! – Albert aż podskakuje z przejęcia na krześle.
– To super. Najpierw idziemy na plac, potem malujemy – cieszy się Lenka i mruga do Antka.
Naprawdę powinien przestać tak wywracać oczami, bo wcale nie wygląda to ładnie.

* * *

Albert myje się w łazience. Co za dziwny dzień. Najpierw wczesna pobudka, potem długa podróż, w trakcie której musieli znaleźć warsztat, żeby dolać oleju do silnika, później ten objazd, bo roboty drogowe. A gdy już przyjechali na miejsce, Antek okazał się paskudny, dokładnie taki, jak mówili Grzesiek i Marek. Chociaż nie, może nie tyle paskudny, ile dziwnie nieprzyjemny. I cały czas jakby miał muchy w nosie. Były chwile, gdy muchy odlatywały i wtedy kuzyn wydawał się naprawdę fajny. Ale trwało to krótko i Antek znowu robił się niemiły. Zupełnie jakby się do niego uprzedził.
– Muszę tu być cały tydzień – mruczy Albert do swojego odbicia w lustrze. – Z tym wstrętnym Antkiem. Ale za to Lenka jest super. A pizza najlepsza, jaką jadłem – dodaje i sięga po szczotkę do zębów.

***

– Jak mogłaś, jak mogłaś?! – Antek gorączkowo gestykuluje, wywraca oczami. – Nie chcę spędzać czasu z Albertem, przecież wiesz. A ty go zapraszasz!
Przyjaciele stoją na tyłach domu Lenki. Mogą tu swobodnie rozmawiać. Nikt ich nie usłyszy i nie zobaczy. Dziewczynka pociąga nosem. Pachnie maciejka, gdzieniegdzie błyskają robaczki świętojańskie, na wysokiej sośnie u sąsiadów popiskuje sowa pójdźka.
Od natrętnych komarów gorszy jest tylko zły humor Antka.
Ale da sobie z nim radę.
– On jest fajny – odzywa się szybko, korzystając z tego, że Antek na moment milknie, żeby złapać oddech.
– Tak? – odpowiada chłopiec z ironią. – Jakoś nagle zmieniłaś zdanie. Przedtem mówiłaś, że paskudny, a teraz, że cacy?
– Nie mówię, że jest cacy. Mówię tylko, że nie jest paskudny! – denerwuje się dziewczynka.
– A po czym to poznałaś?
Lenka się krzywi, bo komar ukłuł ją w ramię. Ślini palec i dotyka swędzącego miejsca.
– Po czym? A ty po czym poznałeś, że jest paskudny?
Antek milknie zaskoczony. Próbuje poukładać sobie wszystko w głowie. Nie, Lenka nie ma racji. Trzeba pamiętać, co mówili kuzyni. Grzesiek i Marek dobrze znają Alberta, bo mieszkają w tym samy mieście i często się widują.
O, Antek już wszystko rozumie! Wie, czemu powieka sama mu mrugnęła i czemu Lenka zaprosiła Alberta.
Albert bardzo dobrze udaje miłego chłopca.

Podarunek Królowej Jadwigi

Literatura 2017

 

Nie jestem chłopcem, tylko gołębiem w kolorze kawy z mlekiem. Nie jesteśmy już na rynku, tylko poza murami miasta, na placu budowy. Nie wiem skąd, ale wiem, że to Piaski, przedmieście Krakowa, i że powstaje tu nowy kościół. Stoją już ściany, widać, gdzie będą okna, drzwi. Są drewniane kołowroty, dźwigi, za pomocą których wciągane są cegły, bloki kamienne, glina. Wszędzie siatka rusztowań, po której uwijają się budowniczy.  Mam skrzydła i muszę je koniecznie wypróbować. Lecę wysoko. Jak najwyżej. Rynek, domy, kamienice, wszystko to otoczone murami obronnymi, w słońcu błyszczy Wisła. W jej zakolu, na wzgórzu, Wawel. Pod nim Smocza Jama. Smoka nie widzę. Może śpi.
– Nie czas na takie krotochwile – Srebrny leci obok mnie.
– A krotochwile to? – trochę sapię, bo wcale nie tak łatwo machać skrzydłami.
– Zbytki.
– A zbytki? – śmieję się.
– Psoty – Srebrny odpowiada na szczęście już nie takim poważnym głosem. – Chwilę polatamy, a potem zobaczysz to, po co jesteśmy, gru, gru, gru.
Lasy, laski, pola, łąki, pastwiska, wioski z chatami krytymi strzechą. Jakbym się do jakiegoś filmu przeniósł.
– Musimy wracać – zarządza ptak.
Lecimy na plac budowy i przysiadamy na najwyższej belce rusztowania. Obok nas inne gołębie. Wymieniamy ptasie uprzejmości. Wszystkie znają Srebrnego, sprawia wrażenie jakiegoś szefa.
A na dole głośno, gwarno. Nawoływania, stukot młotków, pył, kurz. Ceglarze ubrudzeni gliną, uklepujący ją w drewnianych formach. Cegły suszące się w słońcu. Kamieniarze w skórzanych fartuchach ociosujący bloki. Wozy pełne desek albo cegieł, które ciągną woły. Mężczyźni noszący je w drewnianych taczkach. Cieślowie z piłami, siekierami, tnący deski, budujący kolejne rusztowania. Słychać rżenie koni. To podjeżdżają wozy z piaskiem i żwirem, jeszcze wilgotnymi. Pewno dopiero co zostały wydobyte z rzeki.
W rogu placu stoi coś pomiędzy chatą a szałasem. Tata powiedziałby, że tu mieści się punkt zarządzania. Z tego, co widzę, to najważniejszy jest kulawy, starszy mężczyzna. On podejmuje decyzje, do niego się wszyscy zwracają: „Mistrzu Stanisławie, gdzie wysypać piasek?”, „A rusztowania potrzebne?”, „Mistrzu, lin zabrakło!”, „Może mistrz podejść do kamieniarzy? Spytać o coś chcą”.
– A ten z łańcuchem na szyi? W niebieskiej kurtce? – wskazuję dziobem na chudzielca, który właśnie konno wjeżdża na plac. Ależ piękny koń! Ogon ma jak z jedwabiu.
– W kaftanie – poprawia mnie Srebrny.
– To jakiś dyrektor? Prezes? – pytam zaciekawiony. I nie mogę się powstrzymać, żeby nie dodać „gru, gru”.
– Pewnie jakiś bogacz przyniósł datek. Potrzeba wiele pieniędzy na budowę. W podzięce jego nazwisko zostanie wpisane na tablicę w środku kościoła, gruuu – grucha niebieskawy gołąb siedzący obok Srebrnego.
– A nie możemy podfrunąć bliżej? Tam, gdzie są ludzie? – proszę.
– Możemy – zezwala Srebrny i już pikuje w dół.
Lecę za nim. Nie wychodzi mi to tak ładnie. Jesteśmy na dole. Ludzie nie zwracają na nas uwagi. Naraz Srebrny zastyga w bezruchu. Zachorował, czy co?
– Wszystko dobrze? Gru, gru – pytam ostrożnie.
Odwraca łepek w moją stronę.
– Teraz miej oczy szeroko otwarte – mówi uroczyście. – Będą się działy rzeczy o historycznym znaczeniu.

Elementarz przyrodniczy

Nasza Księgarnia 2017

Wydanie chińskie 2019

Którego psa wolno pogłaskać?

          Tydzień temu w ramach spotkań z ciekawym człowiekiem w przedszkolu u Jareczka i Dareczka była pani policjantka i opowiadała o tym, jak prawidłowo przechodzić przez ulice, oraz o konieczności noszenia znaczków odblaskowych. Dziś przyszedł pan Wojtek z fundacji Ludzie i Zwierzęta. Pan Wojtek jest niesamowicie wysoki i szczupły. Opowiada o zagrożeniach ze strony roślin i zwierząt i bardzo żywiołowo przy tym gestykuluje.
– Dobrze, moi drodzy. Podsumujmy to, co wam teraz powiedziałem. – Głos ma tak doniosły, że nie potrzebuje mikrofonu. Doskonale słychać go w całej sali. – Kto pierwszy?
Zgłasza się Ola z grupy „grzybków”.
– Nie wolno jeść brudnych owoców ani takich, których się nie zna, i trzeba zbierać tylko grzyby, które się zna.
– Brawo! – woła pan Wojtek z podziwem. – Ja wam o tym mówiłem i mówiłem, a koleżanka ujęła to w jednym zdaniu.
– Nie wolno też pić brudnej wody – dodaje Ola. Jest zadowolona z pochwały. – A o zwierzętach to było, żeby się ubrać właściwie do lasu, to nas wtedy nas kleszcz… eee… no – szuka właściwego słowa.
– Nie uszczypie – podpowiada Jareczek.
– Nie ugryzie – poprawia Dareczek.
– I nie wolno podchodzić do leśnych zwierzątek, bo mogą być chore na wściekliznę, a jak się spotka jakieś zwierzę, to nie wolno robić tak – dziewczynka gwałtownie macha rękami – żeby wystraszyć, tylko trzeba wolniutko i spokojnie się wycofać.
– Brawo! – Pan Wojtek wręcza Oli kolorowy breloczek. – W nagrodę za odwagę i wspaniałe ujęcie tematu.
Ola siada na ławeczce, pan Wojtek wraca do swojego stolika i z plastikowej teczki wyjmuje dwa wielkie rysunki. Na jednych jest malutki piesek z kokardką na czubku głowy, na drugiej – wielki pies z groźną miną.
– Wyobraźcie sobie, że jesteście na spacerze. I spotykacie te psy. Jak sądzicie, którego wolno pogłaskać?
Jareczek prycha ze śmiechu i podnosi rękę.
– Proszę, słuchamy.
– Przecież to łatwe – mówi szybko chłopiec. Zaraz zdobędzie breloczek. – Dużego nie.
– A dlaczego nie? – pyta pan Wojtek.
– Bo jest duży, ma duże zęby – wylicza Jareczek, a stojący obok Dareczek przytakuje. – A ten malutki jest…
– Słodki – podpowiada jakaś dziewczynka.
– I ma kokardkę – dorzuca jej koleżanka.
– Aha. – Pan Wojtek powoli kiwa głową. – Czyli tego dużego nie głaszczemy, bo jest duży, a małego możemy pogłaskać, bo jest słodki.
– Tak – odpowiadają zgodnie Jareczek i Dareczek.
– Ktoś z was uważa inaczej?
– Ja bym pogłaskał dużego! – woła Gabryś. – Ja tam się niczego nie boję. – Patrzy uważnie na Jareczka. – Kiedyś to z samego czubka drabiny zeskoczyłem – chwali się.
– Ja też dużego! – woła Zuza. – Mój wujek ma podobnego. Wabi się Irek.
– Ja małego! Małego!
– Małego!
Pan Wojtek macha rękami.
– To są złe odpowiedzi, moi drodzy.
– Czyli co?! – krzyczy Jareczek. – Dużego jednak głaskać?!
– Żadnego nie wolno głaskać. To są przecież obce zwierzęta. Nie wiemy, jak się zachowają! – grzmi pan Wojtek. – Czy piesek z kokardą nie może ugryźć? Zapamiętajcie to raz na zawsze. Żadnego obcego psa nie głaszczemy. A gdybyśmy chcieli to zrobić, zawsze wcześniej trzeba spytać opiekuna o pozwolenie.
Dareczek już siedzi, Jareczek nadal stoi.
– Ej, siadaj. – Dareczek ciągnie brata za rękę. – Nie dostaniesz breloczka.

Elementarz matematyczny

Nasza Księgarnia 2017

Wydanie chińskie 2019

Sześć psów z kalendarza

          Pod mieszkaniem Ady, na szóstym piętrze, mieszkają państwo Jasikowie. Mają dwójkę prawie dorosłych dzieci, a pani Jasikowa zawsze gdy wychodzi z mieszkania, ciągnie za sobą smużkę perfum i jest obwieszona aparatami fotograficznymi. Ada nigdy z nią nie rozmawiała. Mówiły sobie tylko „dzień dobry” i „dobry wieczór”, „do widzenia” i „dobranoc”. Jednak któregoś dnia przed blokiem, gdy Ada biegała z Dodkiem, pani Jasikowa do niej podchodzi.

– Dzień dobry. Ty jesteś Ada, prawda? – upewnia się z uśmiechem. – Przed chwilą rozmawiałam z twoją mamą.

– Dzień dobry. Widziałam.

– Przygotowuję kalendarz na przyszły rok i chciałabym zrobić zdjęcie twojemu Dodkowi.

Dziewczynka szeroko otwiera oczy. Jej piesek w kalendarzu? Sławny? Ale jak? Przecież ma brudne łapy i cały łebek, bo właśnie kopie ile sił w kretowisku.

– Czy teraz będzie pani robić to zdjęcie?

– Najpierw musisz się zgodzić, a potem ustalimy termin. Planowałam dać Dodka do czerwca.

– Tylko… proszę pani… – Ada zniża głos i rozgląda się, gdzie jest piesek. – Czy w kalendarzu będą koty? Dodek ich nie cierpi.

– Same psy. Mam już zdjęcia pięciu, z Dodkiem będzie sześć, a reszty jeszcze szukam.

– Pewnie! Zgadzam się.

 

 

 

Elementarz. Poczytam Ci, mamo.

Nasza Księgarnia 2015

Co to? Dom lata? I mama, i tata? I Lena? I kot? I Antek, i Leonek? I Ada? Aaaa… to tylko sen

* * *

Puk, puk, stuk, stuk. Co tak puka? Kto to stuka? Tata robi domek. Dla ptaka? Nie. Dla Antka i dla Leonka. Ale dla Leonka to dopiero za kilka lat.

* * *

Nie wiadomo, co to. Ptak? Superkot? Wielki pies? Albo rakieta prosto z gwiazd? Ale zabawa! To plamy na oknie. Antek lubi te plamy. Mama nie.

* * *

Od paru dni Ada ma okulary. Ale nie takie, żeby jej słońce nie raziło w oczy, tylko takie, żeby to, co jest daleko, było ostre i wyraźne. Parę tygodni temu jej mama zauważyła, że córka siada bliżej telewizora, że nie widzi numeru autobusu, który się zbliża. Były u okulisty, a później u optyka i teraz Ada widzi tak, jak przedtem. A jakie ma ładne oprawki!

Jasnozielone w małe kropki. Każdemu się podobają. A Krzyś powiedział, że teraz Ada wygląda najładniej na podwórku.

Franuś, gdzie ty masz głowę i inne opowiadania

Literatura 2014

„Bisio”

Z początkiem wiosny Joasia zaczęła wracać sama ze szkoły do domu. Najpierw w lewo, na światłach na drugą stronę ulicy, prosto, obok kiosku w prawo i już Joasina kamienica.
Dziewczynka zawsze zatrzymywała się przy kiosku pani Anny, żeby kupić lizaka, gumę, batona albo po prostu popatrzeć na to, co jest. A były różne rzeczy. Gazety, papierosy, słodycze, kosmetyki i zabawki. Zwykle jakieś takie nieciekawe. Żołnierzyki, samochody, kolorowe grzechotki dla maluchów i lalki w błyszczących sukienkach. Zdecydowanie niesympatyczne. Aż któregoś dnia na półce między dezodorantami a sokami Joasia zobaczyła pluszowego misia. Niewielkiego, pękatego, brązowego, z jasną mordką i kremowym brzuszkiem. Od razu wiedziała, że ma na imię Bisio, że z nim nie bałaby się zostawać sama w domu i że gdyby przytuliła się do niego wieczorem, na pewno w nocy nie przychodziłyby już do niej żadne straszne sny. Uśmiechnęła się do niego, a on do niej mrugnął. Tak przynajmniej wydawało się Joasi.
Bisio kosztował czternaście złotych. Taką cenę miał przyklejoną do łapki. Tydzień temu Joasia wydała wszystkie swoje pieniądze na zestaw plastikowych kotków, którymi pobawiła się kilka razy, a teraz leżały w kartonie pod
łóżkiem. Skąd dziś wziąć czternaście złotych? Rodzice zapowiedzieli, że już nie będą kupować jej żadnych zabawek, bo ma ich za dużo i nie bawi się nimi. I jeszcze mówili o jakichś zasadach.
– Przepraszam, czy mogłabym zobaczyć Bi… tego misia? – poprosiła nieśmiało. Zamiast znajomej pani Anny, w kiosku siedział obcy, wąsaty mężczyzna. Bisio wyraźnie poweselał, uśmiechnął się, tak przynajmniej wydawało się Joasi, a gdy wzięła go do ręki, okazało się, że jest bardzo mięciutki i doskonale nadaje się do przytulania.
– Wrócę po ciebie – szepnęła w kosmate ucho. – Obiecuję – dodała, oddając zabawkę sprzedawcy.
Przez kolejne dni dziewczynka zatrzymywała się przy kiosku. Wąsaty mężczyzna, pan Jan, polubił Joasię, przyzwyczaił się już do jej nieco dziwacznych odwiedzin i gdy tylko ją widział, podawał jej misia. A ona opowiadała Bisiowi o tym, co działo się w szkole, przypominała szeptem, że dostaje co tydzień pięć złotych kieszonkowego, że niedługo go kupi i już nie może się doczekać, kiedy będą razem. Bisio cieszył się, że będzie miał swoją Joasię. Joasia nie mówiła Bisiowi tylko o jednej rzeczy. O tym, że bardziej niż psa sąsiadów, niż ciemności w swoim pokoju boi się tego, że któregoś dnia przyjdzie do kiosku i pluszowego przyjaciela nie będzie, bo ktoś go kupi. To były bardzo nieprzyjemne myśli.
Minęły trzy tygodnie. Dziewczynka wracała ze szkoły biegiem. Miała już uzbierane pieniądze. Od dziś Bisio i ona mieli być razem. Wyobrażała sobie, jak będą się bawić, rozmawiać, jak w nocy nie będzie musiała spać przy zapalonej lampce.
– Dzień dobry – wysapała, zatrzymując się przy kiosku. Dziś nie było pana Jana, tylko pani Anna.
– Poproszę misia, tego tam – wskazała na półeczkę.
Ale Bisia na niej nie było. Joasia poczuła łzy na policzkach. Zrobiło jej straszliwie smutno, jak jeszcze nigdy w życiu. Odwróciła się na pięcie, by odejść, gdy pani Anna powiedziała:
– Poczekaj, Jan schował jakiegoś misia. Nie wiem, co mu do głowy wpadło. Mówił, że dla ciebie – i podała Bisia chlipiącej Joasi.
– A czemu ty płaczesz, dziecko?
– Z radości – pisnęła Joasia. Wytarła mokre policzki, przytuliła Bisia do siebie z całej siły, a Bisio uśmiechnął się, szczęśliwy. I to Joasi się nie wydawało. To było na pewno.

Przecież Cię znam

Nasza Księgarnia 2014

Normalna kochająca się rodzina. Beztroska codzienność. Idealny chłopak.
Laura chciałaby móc to powiedzieć o swoim życiu, ale nie może… Pewnie dlatego wciąż gdzieś pędzi. Musi przecież pomóc Monice, siostrze, która bardzo wcześnie zaszła w ciążę i samotnie wychowuje dziecko. I pani Wandzie, starszej kobiecie, u której dorabia sobie matka. Do tego Laura trzy razy w tygodniu udziela korepetycji. Powinna też spotykać się z ojcem, na co zwykle nie ma ochoty, bo nie może znieść jego najnowszej „miłości”. Dziewczyna tęskni za dawnymi czasami, choć przed nikim, nawet samą sobą, by się do tego nie przyznała. Na szczęście ma Szarą, na którą zawsze może liczyć. I Błażeja, który, mimo że jest dla niej najbliższą osobą na świecie, nigdy nie będzie jej chłopakiem…

Jest taka historia. Opowieść o Januszu Korczaku.

Literatura 2016, 2020, 2021

Jest taka historia, która słyszałem już wiele razy. Lubię ją. Przy jednych fragmentach śmieję się, przy innych czuję,  jak mnie coś ściska w brzuchu i w gardle. Są też fragmenty, które słyszę po raz pierwszy. To historia, którą opowiada mi moja Babcia. I pewnie opowie mi ją jeszcze nie raz. Pytam czasami o te same rzeczy, bo nie wszystko rozumiem, i  Babcia mi cierpliwie tłumaczy.  I czasami mnie zaskakuje nowymi fragmentami.
Dzisiaj znowu jej słucham. Babci mi ją opowiada. Bo jestem chory. Leżę w łóżku, obok mnie syropy, tabletki od bólu gardła, krople do ucha, paczki chusteczek i jakieś inne lekarstwa, które przypisała mi pani doktor.
Ale najpierw się przedstawię. Jestem Jasiek, chodzę do trzeciej c. Mam mamę, tatę, młodszego brata Julka, który ma dopiero 4 miesiące, starszą i kłótliwą siostrę  Zuzę, która robi więcej zamieszania od Julka. Od paru lat, dokładnie od śmierci mojego dziadka, mieszka  z nami babci Frania.  Aha, jest jeszcze kotka, Pufka  i pies Maks.
Czasami nas dużo, za dużo. Czasami za głośno. Ale nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Żebym nie miał mamy, albo taty, babci, Julka,  albo tej kłótliwej Zuzy…

A moja babcia, gdy była jeszcze małą Franią, to było na długo przed drugą wojną światową, gdy nie miała siwych włosów, tylko czarne, dwa warkocze, gdy potrafiła robić szpagat i chodzić po drzewach,  była sama jak palec. Babcia tak o sobie mówi. „Byłam samiutka, jak palec. Rodzice mnie wcześnie odumarli”. Brzmi dziwnie, ale chodzi o to, że  nie miała  domu, ani nikogo bliskiego.
I gdy miała  5 albo 6 lat,   trafiła do sierocińca. I tam, tej mojej Frani, było bardzo źle. Krzyczeli na nią, o byle głupstwo, Miała brzydkie, brudne sukienki. Cały czas była głodna,  i z tego głodu,  śnił jej się chleb, kiełbasa i ciastka. Często płakała. I wtedy przytulała się do swojej szmatki, która kiedyś była  biała w czerwone i niebieskie różyczki, a teraz była szara i żadnych kwiatków już na niej nie było widać. Ale Frania tę szmatkę kochała, bo była z kawałka bluzki jej mamy.
Inne dzieci też płakały.
Któregoś dnia, do tego sierocińca, przyszła pani z pięknej ciemnej sukni ozdobionej koronkowym kołnierzykiem. I ta pani nie krzyczała, tylko miłym głosem wyjaśniła dzieciom, że teraz będą mieszkać gdzie indziej. Też w Warszawie, na ulicy Krochmalnej 92. I zaprowadziła tam Franię, i innych, nawet tego wielkiego Arona, który lubił bić innych chłopców i dokuczać dziewczynkom.  Ja to bym Arona zostawił. No, ale go ze sobą wzięli.
Na ulicy Krochmalnej był   wielki, piękny budynek. Biały,  z tablicą „Dom Sierot”. I tam Frania wtedy po raz pierwszy zobaczyła Panadoktora. Stał przed  głównym wejściem i czekał na dzieci, żeby się  z nimi przywitać. Babcia, gdy to opowiada, a lubi tę część,  mówi: „Pandoktor się do nas uśmiechał”, „Jak tylko go zobaczyłam, to wiedziałam, że Pandoktor, to dobry człowiek”. I  mówi „Pandoktor”, tak, jakby to był jeden wyraz.
A  ja ją poprawiam:
– Babciu. Pa-na-dok-tor,  dwa wyrazy.
A ona  kręci głową, że  nie. Bo jako dziecko tak się do niego zwracała, bo tak mówili wszyscy. Jednym tchem. ”Pandoktor”  i tak już zostanie.
Wiec ten Pandoktor, taki szczupły, z bródką, w okularach, to się okazało, że to nie tylko pan doktor, czyli lekarz, ale też  i dyrektor tego sierocińca. Najważniejszy. A inna najważniejsza osoba, to była pani Stefa Wilczyńska. On był taki tata dla dzieci, ona taka mama.
Aron, to już w pierwszy dzień zniszczył swoją szafkę. A gdy go pytali, kto to zrobił, to on mówił, że nie wie. A ktoś inny stłukł swój talerz, i też oczywiście nie wiedział, kto to zrobił.
– No, ciężko mieli z nami. Nie z wszystkim, ale z niektórymi. Z łobuzami – mówi babcia i podaje mi kubek z herbata i sokiem malinowym. – Pamiętam, jak jeden z takich małych chłopaków, kranu nie zakręcił w łazience i cała podłoga była zalana.
– U nas w szkole jest taki Filipek z II. Mówimy na niego Szalony Filipek,  on w tym roku już dwa razy zalał łazienkę.
– A inny wlał kapuśniak do umywalki. A Basia,  się rozpłakała, gdy zobaczyła łóżko w którym miała spać.
– Brzydkie było? – nie rozumiem.

Lalusie

Literatura 2011

Morska kąpiel

Lalusie smętnie siedziały na parapecie i smętnie machały sznureczkowymi nogami.  Po niebie pędziły ciemne, postrzępione chmury, zanosiło się na deszcz, a przede wszystkim na skwaszone miny, bo lalusie zaplanowały na dziś wycieczkę na pobliską polanę. Miały dojść aż do strumyka, do rodziny krasnoludków na herbatę i ciasto poziomkowe.
– Nie wiem, co będziemy robić w domu – narzekała Duża. – To znaczy wiem. Będziemy się nudzić.
– Oj, wcale nie musimy – powiedziała wcale radośnie Żabka. – Możemy urządzić sobie wspaniałą, cudowną…. no… eee.
– Karuzelę na żyrandolu? – podpowiedziała Pucka i zeskoczyła z parapetu, a Różyczka spojrzała na nią z wyraźnym oburzeniem,
– Zabawę w chowanego? – wtrąciła Żabka i poszła w ślady Pucki. Za nią ruszyła Duża, a po chwili Różyczka. Ta ostatnia powoli i z gracją.
– Myślałam raczej o czymś niezwykłym – westchnęła Duża. – W domu na pewno nie będzie niczego takiego.
– A co byś powiedziała na niezwykłą…  morską kąpiel? – spytał naraz miś Kleofas. Oczywiście leżał na stercie poduszek i drapał się po pękatym brzuszku.
Cztery lalusie, jak na zawołanie zaczęły radośnie piszczeć. Kleofas westchnął, stoczył się na dywanik, przeciągnął się i wydreptał z pokoju.
– Wspaniały pomysł – odezwała się z namysłem Różyczka.
– Idziemy za nim! – wrzasnęła Żabka. – Szybko! Szybciutko!  Kleofas! Co tam robisz?
– Przecież muszę wszystko przygotować! – zawołał miś gdzieś z głębi domu. – Ludzi nie ma, wyszli z domu. Mamy spokój.
Lalusie odnalazły Kleofasa w przedpokoju. Toczył w stronę łazienki słoik z czymś białym.
– To sól – wyjaśnił zasapany. – Zapraszam do łazienki. Albo nie, jeszcze nie. Dziewczyny, przynieście z pokoju muszelki. Katarzyna Maria Dwojga Imion, wie gdzie są schowane.
Po chwili, lalusie i Katarzyna Maria Dwojga Imion, z woreczkiem pełnym białych muszelek pojawiły się w łazience.
– Jeszcze przyjdzie Julia. Tylko szuka kostiumu kąpielowego – wyjaśniła Duża. – O, cała wanna wody! – ucieszyła się.
– I to morskiej – Kleofas wskazał na pusty słoiczek. – Jeszcze tylko wrzucę do naszego morza muszelki, gumową kaczkę Zuzki…
– Nie ma fal – skrzywiła się Różyczka. – Co to za morze?
– Spokojne. Na razie – odparł Kleofas. – Gdy zaczniemy wszyscy pływać, to będą fale aż pod sufit… No, tak, Żabka już w wodzie – uśmiechnął się. – I jak?
– Woda  nie za zimna, nie za ciepła – mówiła Żabka. – Taka w sam raz do pływania. Ojej, ona jest… słodka! Kleofas! Pomyliłeś słoiki!

Misia rządzi

Literatura 2011

Wypławka jest denerwująco wesoła. Wpatruje się w ksero podziału godzin, jakby to było coś ważnego. Dla mnie ważne jest to, że przeżyłam pierwszy dzień  w nowej szkole, że chyba udało mi się nie zrobić żadnej większej  wtopy. Że zaczynam nowy fragment życia. I  zamierzam nad wszystkim panować.  Świadomie, odpowiedzialnie i dorośle. Koniec przypadkowych działań, szamotania się.
– Widziałaś ile jest matematyki? A fizyki? – pyta niezmordowanie. Już przerobiłyśmy ilość polskiego, geografii i biologii. Na którą w piątek, na którą w poniedziałek i podział na grupy do informatyki, na francuski  i  że wychowawca młody, to pewnie bez doświadczenia.
– Nie.
– A anglika?
– Też nie – mruczę.
– Czemu? – patrzy na mnie zdumiona.
– Bo mnie to wcale nie interesuje – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Teraz interesują mnie ciuchy na dwóch anorektyczne manekiny, siedzących na wystawie, przed którą stoimy. Jeden jest w króciutkiej spódniczce i co najmniej trzech swetrach, wszystkich w odcieniach szarości, drugi w super spodniach i kurtce w kwiatki. Sklep jest jeszcze zamknięty. Początek roku zaczął się mszą  w kościele o 8, a o 9 w szkole. Teraz jest 9.50.
– Chyba zrezygnuję z  dodatkowego anglika  – marudzi nadal.
– Jakie dodatkowego?
– No z fakultetu. Chodziłam do szkoły językowej.
– Jak chcesz.
Ja chcę te leginsy i jeden ze swetrów, najlepiej ten środkowy. Ma super wzór. Wielkie oka. Wygląda jakby był robiony na drutach wielkości słupów telegraficznych.  Mojej matce najbardziej podobała by się pewnie ta spódniczka, chociaż nie. Ta jest dla niej za długa. Ona ostatnio gustuje w… takich przepaskach biodrowych.
– Bo są cztery w tygodniu…
– Co ma być, to będzie – odzywam się naraz, chyba trochę bez sensu. – Mnie wszystko jedno czy jest pięć anglików, czy cztery.
– Cztery.
– No, właśnie.
Wypławka przykleja się obok mnie do szyby.
– Tam jest taka fajna bluzka – wzdycha naraz.
– Gdzie? – zaciekawiam się.
– Z prawej, na wieszaku. Pod tą futrzaną narzutką.
– Ona nie jest fajna. Ona jest koszmarna – mówię autorytatywnie. – I co to w ogóle za kolor? Uszyli ją z jakiejś spranej szmaty do podłogi.
– Mnie się podoba – odpowiada niezrażona.
Patrzę  ukradkiem na Wypławkę. Najgorsze są te jasna rzęsy i mysie włosy zebrane w kucyk. Teraz, w tym białym topie,  ciemnej spódnicy i ciemnej marynarce, wygląda jak aktorka z biało-czarnego filmu. Nawet usta ma białe. Trochę fluidu, błyszczku na usta, tuszu do rzęs i byłaby nie do poznania.
Ja też zaraz po obudzeniu wyglądałam inaczej niż teraz. A teraz wyglądam rewelacyjnie. Czuję to i mam potwierdzenie ze strony wielu osób, których spojrzenia podchwyciłam. Bardzo przyczyniły się do tego kosmetyki mamy. Hitem jest jej nowy podkład. Dziś go wypróbowałam. Rzeczywiście jest super.
– Idę – odrywam się od wystawy.  – Muszę się zbierać.
Gdybym tu były te super dziewczyny, Sylwia i Luiza,  które zauważyłam już w kościele, i, które na szczęście,  które chodzą do tej samy klasy, co ja, sprawa wyglądałaby teraz inaczej. Na pewno bym się nie spieszyła do domu. Gadałybyśmy jak normalne dziewczyny. O kosmetykach, innych dziewczynach, wychowawcy że chyba nie za bystry,  a nie o dodatkowych angielskich. Na bank doceniłyby moje kabaretki, które podprowadziłam z szafki mamy, wąską spódnicę, obcisłą biała bluzkę i filetowe balerinki. Byłoby super.
– Jeszcze wcześnie.
– Tak, ale mam przygotować obiad i… – gryzę się w język. Bo po co mówić obcym takie rzeczy? A Wypławka przecież jest jak najbardziej obca. Łączy nas tylko tyle, że chodziłyśmy przez trzy lata do tej samej do tej samej podstawówki. Do klasy „a”. Przez jakiś czas nawet siedziałyśmy w jednej ławce. Potem ona się wyprowadziła na drugi koniec miasta i zmieniła szkołę. Teraz znowu chodzimy razem, i jej się wyraźnie wydaje, że czyni nas to przyjaciółkami. Przyssała się do nie już na samym początku w klasie, i choć tak lawirowałam, żeby usiąść obok Sylwii i Luizy, usiadłam z Wypławką!
Jeszcze sobie pomyśli, że u mnie jakaś patologiczna rodzina. Ja robię obiad dla szóstki rodzeństwa, bo rodzice sobie zapili…
– Mam coś do zrobienia. Nara Sunia…
– Sonia – poprawia mnie cicho.
– Sorry – mówię z miłym uśmiechem, na który wiele osób się nabiera.
Tak jest i tym razem.
– Nie ma sprawy. Nic się nie stało – mówi takim tonem, jakby przepraszała, że nie ma jednak na imię Sunia i że postawiła mnie w niezręcznej sytuacji.
Znowu się uśmiecham. Ona nie wiem, z kim ma do czynienie. Z Misią, która zmienia świat. Tak jak jej pasuje. I która ma jeszcze jeden talent. Potrafi rozgryzać ludzi.