Podarunek Królowej Jadwigi

Literatura 2017

 

Nie jestem chłopcem, tylko gołębiem w kolorze kawy z mlekiem. Nie jesteśmy już na rynku, tylko poza murami miasta, na placu budowy. Nie wiem skąd, ale wiem, że to Piaski, przedmieście Krakowa, i że powstaje tu nowy kościół. Stoją już ściany, widać, gdzie będą okna, drzwi. Są drewniane kołowroty, dźwigi, za pomocą których wciągane są cegły, bloki kamienne, glina. Wszędzie siatka rusztowań, po której uwijają się budowniczy.  Mam skrzydła i muszę je koniecznie wypróbować. Lecę wysoko. Jak najwyżej. Rynek, domy, kamienice, wszystko to otoczone murami obronnymi, w słońcu błyszczy Wisła. W jej zakolu, na wzgórzu, Wawel. Pod nim Smocza Jama. Smoka nie widzę. Może śpi.
– Nie czas na takie krotochwile – Srebrny leci obok mnie.
– A krotochwile to? – trochę sapię, bo wcale nie tak łatwo machać skrzydłami.
– Zbytki.
– A zbytki? – śmieję się.
– Psoty – Srebrny odpowiada na szczęście już nie takim poważnym głosem. – Chwilę polatamy, a potem zobaczysz to, po co jesteśmy, gru, gru, gru.
Lasy, laski, pola, łąki, pastwiska, wioski z chatami krytymi strzechą. Jakbym się do jakiegoś filmu przeniósł.
– Musimy wracać – zarządza ptak.
Lecimy na plac budowy i przysiadamy na najwyższej belce rusztowania. Obok nas inne gołębie. Wymieniamy ptasie uprzejmości. Wszystkie znają Srebrnego, sprawia wrażenie jakiegoś szefa.
A na dole głośno, gwarno. Nawoływania, stukot młotków, pył, kurz. Ceglarze ubrudzeni gliną, uklepujący ją w drewnianych formach. Cegły suszące się w słońcu. Kamieniarze w skórzanych fartuchach ociosujący bloki. Wozy pełne desek albo cegieł, które ciągną woły. Mężczyźni noszący je w drewnianych taczkach. Cieślowie z piłami, siekierami, tnący deski, budujący kolejne rusztowania. Słychać rżenie koni. To podjeżdżają wozy z piaskiem i żwirem, jeszcze wilgotnymi. Pewno dopiero co zostały wydobyte z rzeki.
W rogu placu stoi coś pomiędzy chatą a szałasem. Tata powiedziałby, że tu mieści się punkt zarządzania. Z tego, co widzę, to najważniejszy jest kulawy, starszy mężczyzna. On podejmuje decyzje, do niego się wszyscy zwracają: „Mistrzu Stanisławie, gdzie wysypać piasek?”, „A rusztowania potrzebne?”, „Mistrzu, lin zabrakło!”, „Może mistrz podejść do kamieniarzy? Spytać o coś chcą”.
– A ten z łańcuchem na szyi? W niebieskiej kurtce? – wskazuję dziobem na chudzielca, który właśnie konno wjeżdża na plac. Ależ piękny koń! Ogon ma jak z jedwabiu.
– W kaftanie – poprawia mnie Srebrny.
– To jakiś dyrektor? Prezes? – pytam zaciekawiony. I nie mogę się powstrzymać, żeby nie dodać „gru, gru”.
– Pewnie jakiś bogacz przyniósł datek. Potrzeba wiele pieniędzy na budowę. W podzięce jego nazwisko zostanie wpisane na tablicę w środku kościoła, gruuu – grucha niebieskawy gołąb siedzący obok Srebrnego.
– A nie możemy podfrunąć bliżej? Tam, gdzie są ludzie? – proszę.
– Możemy – zezwala Srebrny i już pikuje w dół.
Lecę za nim. Nie wychodzi mi to tak ładnie. Jesteśmy na dole. Ludzie nie zwracają na nas uwagi. Naraz Srebrny zastyga w bezruchu. Zachorował, czy co?
– Wszystko dobrze? Gru, gru – pytam ostrożnie.
Odwraca łepek w moją stronę.
– Teraz miej oczy szeroko otwarte – mówi uroczyście. – Będą się działy rzeczy o historycznym znaczeniu.