Czarodziejka osobliwa. Opowieść o Marii Konopnickiej

Wydawnictwo Literatura, 2022

Jest słoneczny sierpień. Gorąco, dlatego dla ochłody skropiono chodniki wodą. Janek idzie z Laurką, Zosią i Wandzią. Najmłodsza Jadwisia drepcze obok tatki, widać, że jest już zmęczona, a przed nimi wciąż kawał drogi. A jeszcze czeka ich powrót! Mania kroczy samotnie. Może spokojnie obserwować,rozmyślać. Tatko jeszcze bardziej sposępnieje, gdy dotrą na cmentarz. Na razie marszczy brwi na widok dwujęzycznych szyldów* wiszących nad wejściami do sklepów, kawiarni, restauracji czy barów, na widok stójkowych, którym wyraźnie jest za gorąco w ich granatowych mundurach. W czasach, gdy Polska znajduje się pod zaborami, jest to niestety codzienny widok, ale tatko reaguje tak za każdym razem.

Rodzeństwo strzela oczami na prawo i lewo. Wszystko im się podoba, wszystko interesuje. Wesoły kundelek, stadko wróbli, które przysiadło obok starszej pani karmiącej je ziarnami, dzieci bawiące się na pobliskim skwerze czy przejeżdżające dorożki. Mania wie, że brat i siostry nie mogą się doczekać, kiedy będą przechodzić obok sklepu z zabawkami. Na jego wystawie pyszni się kasztanowy koń na biegunach, jest domek dla lalek, są ołowiane żołnierzyki, leżą loteryjki, kredki, farby, książeczki do kolorowania. Błyskają szklane kulki. Pełno jest glinianych ptaszków, trąbek, bębenków, blaszanych kogutków i drewnianych klocków.

Dla Mani najwspanialsze sklepy to księgarnie. Zna poezje Jana Kochanowskiego* oraz innych polskich poetów. Nawet tych, których pisma zostały wydane na emigracji i które są zakazane w kraju. To zasługa tatki, który oprócz swojej pracy jako prawnik, wieczorami zajmuje się domowym kształceniem dzieci. Czyta im psalmy, Ewangelię, teksty greckich i łacińskich autorów. Niektóre tłumaczenia są jego własne. Są tacy, którzy uważają, że to zbyt trudne teksty na tak małe głowy, za trudne tematy. Pan Józef uczy dzieci historii Polski i miłości do niej. Jest wielkim patriotą, o czym wiedzą wszyscy, którzy go znają.
– Wiesz co? – Do Mani dołącza Wandzia. I maszerują obok siebie dwie siostry. Smukła Wandzia z szafirowymi oczami i niższa Mania z jasnymi włosami, które mają lekko rdzawy odcień i lubią się kręcić. – Ile razy tędy idę, przypominają mi się Suwałki ze swoimi kamienicami – mówi z lekką dumą, bo uważa, że jako najstarsza z rodzeństwa ma najwięcej wspomnień związanych z tym miastem.
– Aha – mruczy Mania. Nie za bardzo pamięta Suwałki z ich główną ulicą, przy której w murowanych domach mieściły się co ważniejsze urzędy i sklepy.
– A co pamiętasz z domu rodzinnego?
– Meble, tapetę w kwiaty, pokój tatki, gdzie przyjmował interesantów. Choć najczęściej pracował poza nim.
– A podwórko? Odgrodzone bramą od ulicy? Studnię? Drwalkę? – dopytuje się Wandzia.
– Zabawy z dziećmi naszego stróża Piotra…
– Pawła – poprawia Wandzia.
– Pawła. Rodzicom się nie podobało. Mówili, że to „bardzo brzydka” rzecz. – Mania lekko się krzywi.
We wspomnieniach powracają też miejscowości, do których rodzina Wasiłowskich jeździła na letni wypoczynek. Mała Mania zbierała błyszczące kamyki i szkiełka, a potem zakopywała je w różnych częściach tamtejszych ogrodów.
– A Anusia nasza najukochańsza? – odzywa się Janek, który od pewnego czasu przysłuchuje się rozmowie sióstr.

I rodzeństwo patrzy na siebie porozumiewawczo. W rodzinnym domu była kucharka, były służące. Ale tylko Anusia została w sercach dzieci. Śpiewała pieśni kościelne, znała bajki i chyba wszystkie historie o świętych z najdrobniejszymi szczegółami. Opowiadała je wieczorami, bo wtedy najlepiej się słucha.
– Chwaliła mnie za wielkie zdolności do robótek ręcznych – mówi Mania, a Janek wraca do młodszego rodzeństwa. Nie interesują go rozmowy o szyciu.
– Ach, te nasze zabawy, że jesteśmy mamusiami, że mamy dzieci – szepcze Wandzia.
– Pamiętasz jej łóżko? – podpytuje Mania z błyszczącymi oczami. – Ze stosem poduszek, który tak bardzo nam się podobał? Jak się wzięło ręcznik, zrobiło z niego węzełek, a potem wepchnęło do niego jasiek, to miałyśmy dzieckow beciku.
– Anusia najczęściej dawała nam do zabawy stołeczek. Jaśkiem wolno było bawić się tylko wtedy, gdy w planach było pranie.
Siostry chętnie by się pośmiały, ale czują, że nie wypada. Zrobiłyby tatce przykrość. Odkąd mamy nie ma, nic już nie jest tak samo.
– Co jeszcze pamiętasz? – pyta Wandzia.
Teraz Mania nie musi wysilać pamięci. Odpowiedź przychodzi od razu:
– Że przy wszystkich tych czynnościach układałam sobie w głowie piosenki i wierszyki.

Irena Sendlerowa. Magiczny koralik

Wydawnictwo RM, 2018

Rozdział 7

Dziewczynka i chłopiec. Ona starsza ode mnie, on młodszy. Ona chce być podróżniczką, on jeszcze nie wie. Raz myśli, że może pilotem, latałby po całym świecie, innym razem — że lekarzem. Ewa i Józio. Rodzeństwo. Mają mamę, tatę, babunię. W białej ażurowej klatce mieszka para kanarków, Anzelm i Albina. Cała rodzina lubi słuchać ich śpiewu, patrzeć na nie. A już najwięcej radości jest wtedy, gdy Ewa zamyka wszystkie okna, a Józio otwiera drzwiczki w klatce i ptaki zaczynają fruwać po całym mieszkaniu. A mieszkanie jest duże, jasne. W Warszawie. Blisko parku, w którym można się bawić z innymi dziećmi. Rodzice i babunia są od pewnego czasu przygnębieni, często rozmawiają półgłosem, pojawia się słowo „wojna”. Dzieci wspominają ostatnie wakacje nad morzem. Jeszcze mają resztki opalenizny, na nosie ciemnowłosej Ewy pojawiły się nowe piegi. Jasne włosy Józia pełne są promieni słonecznych, w niebieskich oczach nadal odbija się morze.

1 września 1939 roku, kiedy jeszcze śpią, na stolicę spadają bomby. Wszystko się trzęsie. Warczą samoloty. Ryczą syreny przeciwlotnicze. Nalotów jest coraz więcej, w mieście przybywa spalonych i zniszczonych domów. Są ranni, zabici. Na ulicach, którymi Ewa i Józio chodzili do szkoły, do sklepu, na podwórku, na którym tyle razy się bawili, pojawiają się mogiły. To już nie jest ten świat, to nie ta Warszawa.

Ale to dopiero początek tragicznych zmian. Mama, tata, babunia, Ewa muszą nosić na prawym ramieniu białą opaskę z gwiazdą Dawida*. Józio nie musi. Ten obowiązek dotyczy tylko osób powyżej dziesiątego roku życia. Za brak opaski można nawet pójść do więzienia. Takim samym znakiem oznaczono biuro tatusia. Sklep wujka. Kamienice na ulicy, którą Ewa chodziła do swojej przyjaciółki Marysi. „Jesteśmy naznaczeni, oznakowani”, szepcze babunia do rodziców. „Jakbyśmy byli jakimiś przestępcami.” Jakiś czas potem cała rodzina musi zostawić swoje mieszkanie i przenieść się do dzielnicy żydowskiej, nazywanej gettem. W ich dawnym mieszkaniu urzęduje teraz niemiecka rodzina. Getto zostaje oddzielone wysokim murem i zasiekami z drutu kolczastego od pozostałej części miasta, nazywanej aryjską. Przesiedlono tu jedną trzecią mieszkańców stolicy.

„Po co taki mur?”, nie może nadziwić się Józio. „Prawie pod niebo.” Jest mało miejsca, dużo ludzi. Mało jedzenia, dużo chorób. W niewielkim pokoju dzieci śpią razem z babunią na jednym wąskim łóżku, na drugim rodzice, a ciocia Rachela i wujek Icek na dywanie, przykryci płaszczami. Tak się teraz mieszka. W ścisku. Nie ma kanalizacji, bieżącej wody. Światło daje świeca, ale często ze względu na oszczędność siedzą po ciemku.
Dzieci wspominają. W dawnym mieszkaniu było dużo ładnych rzeczy, wieczorami mama grała na fortepianie, na stole pod oknem stała pozytywka z baletnicą w koronkowej spódniczce, a na kryształowej paterze leżały małe ciasteczka. Ewa najbardziej lubiła cytrynowe, Józio — te z makiem, które nazywał „pieguskami”. Czasami terkotał aparat telefoniczny. Chłopczyk nie mógł nigdy się nadziwić, jak można mówić do tubki, a tatuś, który jest w pracy na drugim końcu miasta, słyszy i odpowiada. U sąsiadów piętro wyżej mieszkał wielki biały pies. Miał na imię Lord. Lubił,gdy Ewa i Józio głaskali go między uszami. Józio miał dostać nowe sanki. Ewa miała dostać nowe narty. Interesy tatusia szły dobrze, więc rodzice planowali przeprowadzkę do nowego, większego mieszkania. To był inny czas, inne życie…
Do getta rodzice wzięli z sobą kosztowności, wszystko to, co przedstawiało sobą jakość wartość materialną, ciepłe buty, palta dla wszystkich. Babunia zapakowała zdjęcie dziadzia Teofila. Rodzice wyprzedają biżuterię mamusi — kolczyki, żeby były kartofle, słonina, trochę gliniastego, niesmacznego chleba. Ewie szczególnie szkoda złotej bransoletki z niebieskimi ozdobami. Odkąd pamięta, ile razy mamusią ją zakładała, zawsze mówiła: „Dostałam ją od swojej babci. Kiedy dorośniesz, Ewuniu, będzie twoja”.

Dorośli muszą pracować. Tatuś — w warsztacie, w którym coś się robi dla Niemców. Nie chce o tym mówić. Mamusia czasami wychodzi na aryjską stronę. Zostali tam przyjaciele, znajomi. Czasami poratują ją czymś do jedzenia. Któregoś dnia przyniosła odrobinę cukru i herbaty. Ewa nie pamięta, żeby kiedyś piła pyszniejszą herbatę. Ewa w niczym nie przypomina dziewczynki, którą była jeszcze parę miesięcy temu. W nocy śnią jej się bułki, masło, ciasto, które babunia piekła co piątek. Nawet mleczna zupa, na którą zawsze wybrzydzała. Nie pamięta, kiedy ostatnio się myła, kiedy było jej ciepło. Cały czas jest wystraszona. Józio jest przeziębiony, zasmarkany. Czasami płacze, bo mu żal Anzelma i Albiny. Ptaki trzeba było zostawić. Któregoś dnia nie wraca wujek Icek. Była łapanka* na ulicy. Wujka wywieziono na przymusowe roboty do Niemiec.

Teren getta zostaje zmniejszony. Przybywa nowych mieszkańców. To Żydzi spoza stolicy, którzy zostali tu przesiedleni. Kiedy wydaje się, że jest już tak źle, że gorzej być nie może, bramy getta zostają zamknięte. Kto nie ma specjalnej przepustki, nie może wyjść. Teraz jest jeszcze więcej głodnych. Jeszcze więcej chorych. Mniej nadziei, że będzie lepiej. Chudy Aron i drobna Sara, dalecy kuzyni Ewy i Józia, razem z innymi dziećmi zaczynają przechodzić na aryjską stronę. Są ruchome deski w ogrodzeniu, jest dziura w murze, dorosły się przez nią nie przeciśnie. Jeśli wszystko się uda, dzieci wracają do getta z kawałkiem chleba, paroma kartoflami. Wtedy jest posiłek dla pozostałych członków rodziny. „Janeczki nie ma”, powiedział kiedyś Aron głuchym głosem. I wiadomo było, że dziewczynkę zastrzelili niemieccy żołnierze i że dzieci nadal będą przemykać się na aryjską stronę. Józio i Ewa żebrzą na ulicy. Dzieci niewiele rozumieją z tego, co się wokół nich dzieje. Wiedzą tylko, że ich życie wywróciło się do góry nogami. Ewa próbuje to, co widzi i słyszy, złożyć w całość. Pyta: „Czemu ludzie są tak niedobrzy dla innych ludzi?”. Józio, chociaż mały, rozumie w lot. „Jesteśmy tu tylko dlatego, że jesteśmy Żydami. Z żadnego innego powodu.”
— Oj, Majka, Majka… — Pani Kalita stoi obok mnie. — Znowu nie słuchasz.
— Przepraszam — bąkam. Trudno mi zebrać myśli z powrotem. Przed chwilą byłam w innym świecie.
— My tu robimy powtórki z gramatyki, ciężko pracujemy, a ty o niebieskich migdałach rozmyślasz. — Pani Kalita rozkłada bezradnie ręce. — Ostatni raz zwracam ci uwagę.
— Przepraszam — mówię raz jeszcze i skupiam się na grupie podmiotu, grupie orzeczenia, ale myśli uciekają mi do Ewy i Józia.