Misia rządzi

Literatura 2011

Wypławka jest denerwująco wesoła. Wpatruje się w ksero podziału godzin, jakby to było coś ważnego. Dla mnie ważne jest to, że przeżyłam pierwszy dzień  w nowej szkole, że chyba udało mi się nie zrobić żadnej większej  wtopy. Że zaczynam nowy fragment życia. I  zamierzam nad wszystkim panować.  Świadomie, odpowiedzialnie i dorośle. Koniec przypadkowych działań, szamotania się.
– Widziałaś ile jest matematyki? A fizyki? – pyta niezmordowanie. Już przerobiłyśmy ilość polskiego, geografii i biologii. Na którą w piątek, na którą w poniedziałek i podział na grupy do informatyki, na francuski  i  że wychowawca młody, to pewnie bez doświadczenia.
– Nie.
– A anglika?
– Też nie – mruczę.
– Czemu? – patrzy na mnie zdumiona.
– Bo mnie to wcale nie interesuje – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Teraz interesują mnie ciuchy na dwóch anorektyczne manekiny, siedzących na wystawie, przed którą stoimy. Jeden jest w króciutkiej spódniczce i co najmniej trzech swetrach, wszystkich w odcieniach szarości, drugi w super spodniach i kurtce w kwiatki. Sklep jest jeszcze zamknięty. Początek roku zaczął się mszą  w kościele o 8, a o 9 w szkole. Teraz jest 9.50.
– Chyba zrezygnuję z  dodatkowego anglika  – marudzi nadal.
– Jakie dodatkowego?
– No z fakultetu. Chodziłam do szkoły językowej.
– Jak chcesz.
Ja chcę te leginsy i jeden ze swetrów, najlepiej ten środkowy. Ma super wzór. Wielkie oka. Wygląda jakby był robiony na drutach wielkości słupów telegraficznych.  Mojej matce najbardziej podobała by się pewnie ta spódniczka, chociaż nie. Ta jest dla niej za długa. Ona ostatnio gustuje w… takich przepaskach biodrowych.
– Bo są cztery w tygodniu…
– Co ma być, to będzie – odzywam się naraz, chyba trochę bez sensu. – Mnie wszystko jedno czy jest pięć anglików, czy cztery.
– Cztery.
– No, właśnie.
Wypławka przykleja się obok mnie do szyby.
– Tam jest taka fajna bluzka – wzdycha naraz.
– Gdzie? – zaciekawiam się.
– Z prawej, na wieszaku. Pod tą futrzaną narzutką.
– Ona nie jest fajna. Ona jest koszmarna – mówię autorytatywnie. – I co to w ogóle za kolor? Uszyli ją z jakiejś spranej szmaty do podłogi.
– Mnie się podoba – odpowiada niezrażona.
Patrzę  ukradkiem na Wypławkę. Najgorsze są te jasna rzęsy i mysie włosy zebrane w kucyk. Teraz, w tym białym topie,  ciemnej spódnicy i ciemnej marynarce, wygląda jak aktorka z biało-czarnego filmu. Nawet usta ma białe. Trochę fluidu, błyszczku na usta, tuszu do rzęs i byłaby nie do poznania.
Ja też zaraz po obudzeniu wyglądałam inaczej niż teraz. A teraz wyglądam rewelacyjnie. Czuję to i mam potwierdzenie ze strony wielu osób, których spojrzenia podchwyciłam. Bardzo przyczyniły się do tego kosmetyki mamy. Hitem jest jej nowy podkład. Dziś go wypróbowałam. Rzeczywiście jest super.
– Idę – odrywam się od wystawy.  – Muszę się zbierać.
Gdybym tu były te super dziewczyny, Sylwia i Luiza,  które zauważyłam już w kościele, i, które na szczęście,  które chodzą do tej samy klasy, co ja, sprawa wyglądałaby teraz inaczej. Na pewno bym się nie spieszyła do domu. Gadałybyśmy jak normalne dziewczyny. O kosmetykach, innych dziewczynach, wychowawcy że chyba nie za bystry,  a nie o dodatkowych angielskich. Na bank doceniłyby moje kabaretki, które podprowadziłam z szafki mamy, wąską spódnicę, obcisłą biała bluzkę i filetowe balerinki. Byłoby super.
– Jeszcze wcześnie.
– Tak, ale mam przygotować obiad i… – gryzę się w język. Bo po co mówić obcym takie rzeczy? A Wypławka przecież jest jak najbardziej obca. Łączy nas tylko tyle, że chodziłyśmy przez trzy lata do tej samej do tej samej podstawówki. Do klasy „a”. Przez jakiś czas nawet siedziałyśmy w jednej ławce. Potem ona się wyprowadziła na drugi koniec miasta i zmieniła szkołę. Teraz znowu chodzimy razem, i jej się wyraźnie wydaje, że czyni nas to przyjaciółkami. Przyssała się do nie już na samym początku w klasie, i choć tak lawirowałam, żeby usiąść obok Sylwii i Luizy, usiadłam z Wypławką!
Jeszcze sobie pomyśli, że u mnie jakaś patologiczna rodzina. Ja robię obiad dla szóstki rodzeństwa, bo rodzice sobie zapili…
– Mam coś do zrobienia. Nara Sunia…
– Sonia – poprawia mnie cicho.
– Sorry – mówię z miłym uśmiechem, na który wiele osób się nabiera.
Tak jest i tym razem.
– Nie ma sprawy. Nic się nie stało – mówi takim tonem, jakby przepraszała, że nie ma jednak na imię Sunia i że postawiła mnie w niezręcznej sytuacji.
Znowu się uśmiecham. Ona nie wiem, z kim ma do czynienie. Z Misią, która zmienia świat. Tak jak jej pasuje. I która ma jeszcze jeden talent. Potrafi rozgryzać ludzi.