Zjeść żabę

Nasza Księgarnia 2010

Literatura 2018

Okupowaliśmy miejsca pod parasolami, obok knajpy, na polu namiotowym. Byłam tu po raz pierwszy. Trwała osiemnastka Ukrainy – kumpla Kondziu albo Gondziu. Z piwem, drinkami, papierosami, niewybrednymi żartami i salwami śmiechu.
Wiktoria siedziała obok Grześka. O czymś zażarcie dyskutowali. Ona gęsto gestykulowała, on też kilkakrotnie zamachałam rękami. Co jakiś czas dostawali napadów śmiechu.
Ja tkwiłam wciśnięta między ścianę i Loku. Czułam jego ramię, jego udo. Dobrze mi się tak siedziało. Chwilami było nawet tak ciasno, że brakowało miejsca dla Kamila.
Dzisiejsza lekcja poszła mi całkiem, całkiem. Sama z siebie byłam zadowolona. Aż się zdziwiłam, że sprawiło mi to tyle autentycznej radochy. Stawianie żagla, wdrapywanie się na deskę, holowanie jej, nawet dziwne uczucie, gdy na bosaka łaziłam po dnie zatoki, cieszyło mnie na tyle, że w ogóle nie przejmowałam się tym, co ktoś sobie o mnie myśli. Dawno tak się nie czułam. Właściwie nigdy. Niezwykła sprawa. Chciałabym kiedyś jeszcze móc podobnie odczuwać.
– Julka? – Loku klepnął mnie w łokieć.
– No?
– Nic nie mówisz.
– Jakoś tak.
– W ogóle dziś jesteś małomówna – zauważył.
– Tak jakoś. A wiesz co? – przypomniałam sobie. – Chciałam ci podziękować.
– Za co?
– No… że mnie uczyłeś…
– Że ci poświęciłem swój czas – powiedział z powagą.
– Właśnie. Kpisz ze mnie? – spytałam po dłuższej chwili.
– Pewnie – parsknął śmiechem i sięgnął po piwo.
– Super – wymruczałam. Chciałam dobrze, a zrobiłam z siebie idiotkę.
Wsadziłam rękę do kieszeni bluzy. Miałam w niej bransoletkę z muliny. Skończyłam wczoraj i planowałam ją dać Loku, dobrze, że tego nie zrobiłam. Wyśmiałby mnie aż pod gwiazdy.
Loku sięgnął po paluszki, podał mi kilka. Chrupałam, patrzyłam na ludzi siedzących obok. Fajni byli. Fajnie, że tu przyszłam. Loku znowu coś do mnie mówił, chyba o coś pytał.
– Sorry, nie słuchałam, zamyśliłam się – powiedziałam prosto z mostu. – Powtórz.
– A ja ci dziękuję, że ze mną pływałaś.
– Znowu kpisz?
– Teraz nie. – Uśmiechnął się i pokręcił głową, aż zachybotały loczki. – Teraz to było na poważnie. Przyjemnie było.
Zaczerwieniałam się i szybko opuściłam głowę.
– Ale jutro też pływamy, co? Wicemisdeska? – zarechotał.
– Mhm – kiwnęłam głową.
– Podobało ci się?
– Bardzo – powiedziałam z przejęciem.
– Też tak mi się wydawało.
– A zrobisz mi zdjęcie? Na desce?
– Pewnie, Wicemisdeska. Całą serię. Mam wypasioną komórkę.
– Jedno wystarczy – mruknęłam. Będę mogła pokazać je Kamilowi. Ewentualnie.
– Podobało ci się, co? – przysunął w moją stronę plastikową miseczkę z solonymi orzeszkami. Ukraina szalał. Zamówił jeszcze paluszki, dwa talerze opiekanych ziemniaków i kolejne puszki z piwem.
– Oj, już mówiłam – zdenerwowałam się.
– Słuchaj, Wicemisdeska…
– Loku, przestań. Całe popołudnie mieliście ze mnie ubaw – prychnęłam. – Całe „Funsport”.
Zaśmiał się.
– A co, dziwisz się? Na naszym miejscu też byś polewała.
– Chyba tak – przyznałam szczerze.
„Funsport”, Chałupy, pani Martyna, Wiktoria.
Teraz ten tłum pod parasolami, Loku, Ukraina. Pole namiotowe, które mimo później pory żyło na full. Oświetlone namioty, kempingi, domki, wszechobecny zapach grillowanych kiełbas, śmiechy, śpiewy, rozmowy.
Była w tym wszystkim jakaś magia.
I tym wszystkim poczułam się naraz bardzo samotnie.
W całej tej obcości jedynie Kamil, który ostatnio zachowywał się jak nie-Kamil, był mi najbliższy. Chciałam z nim porozmawiać. Przynajmniej usłyszeć jego głos.
Nawet zdawkowe „cześć”, „co u ciebie”. Choć obiecałam sobie, że do niego nie zadzwonię, dziś próbowałam trzy razy, ale były jakieś kłopoty z zasięgiem. Co połączenie słyszałam is not available. Cholery można było dostać.
– Przepuść mnie, dobrze? – poprosiłam Loku.
– Ok. – Wstał. – Zmywasz się już?
– Nie. Zaraz wracam. – Pochyliłam się i wzięłam swoją colę.
Z telefonem przy uchu i puszką przy ustach ruszyłam w stronę zatoki. Więcej sosen, mniej ludzi. Więcej spokoju. Coś długo nie odbierał. Ale przynajmniej mi  się nie zgłaszał ten słodki głosik, informujący, że abonent jest chwilowo niedostępny.
„No, odbierz, odbierz”, powtarzałam w myślach.
– Ha-lo! Ha-lo! – usłyszałam i dosłownie zaryłam w piasek. – Kto mówi? Ha-lo?
Rozłączyłam się w jednym momencie. Kurwa, kurwa, co jest? Może się pomyliłam? Bez paniki, bez paniki. Oddychać i sprawdzić. Proszę. Ostatnie połączenie. Dwudziesta trzecia czterdzieści dziewięć. Kamil. To nic. Jeszcze raz.
– Halooo! Kto tam? Haloooo!
Bosz. Nic się nie dzieje. Jakaś idiotka odebrała telefon. Któraś z tych niuń-zdzir. Angelika albo Oliwia. Nie będę z tego powodu się topić. Może mu komórka wypadła i któraś z tych idiotek ją odebrała.
Inna sprawa, że ja bym nie ruszyła cudzego telefonu.
Nie, tak nie będzie. Wybrałam numer Piotrka.
– Halo? – W tle było głośno, bardzo głośno. Muza, rozmowy, śmiechy. Prawie czułam dym papierosów.
– Tu Julka…
– Julka? Jaka Julka?
Nazwisko nic mu nie powie.
– Dziewczyna Kamila. – To, że taka pół na pół, nie ma dla niego żadnego znaczenia.
– Aaa, jasne. Co słychać?
– Nie mogę skontaktować się z Kamilem. Jest tam gdzieś?
– Już go wołam…
– Nie, nie – spłoszyłam się. – Tylko mu powiedz, że zadzwonię do niego za chwilę, ok.?
– Ok.
Rozłączyłam się. Ile to jest „za chwilę”. Dwie minuty? Pięć? Skoro chciał go wołać, to znaczy, że był blisko. To mu już pewno przekazał.
Wybrałam numer Kamila.
– Julka, coś się dzieje?
– Nie, nie. Wszystko w porządku. Po prostu… chciałam cię usłyszeć.
– Na pewno wszystko dobrze?
– Oj, tak.
– Dziwny masz głos.
– Bo jestem wkurzona. – Opuścił mnie udawany spokój. – Chcę z tobą porozmawiać, a tu mi jakaś niunia ćwierka…
– Jaka niunia?
– Ta, która odbiera twój telefon.
– Jesteśmy w pubie… – powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Ja też. I żaden chłopak nie odbiera mojej komórki – odparłam twardo.
– Julka, daj spokój – zdenerwował się. – Nie ma żadnego problemu.
– Racja. Nie ma żadnego problemu, czy jakaś dziewczyna odbiera twoją komórkę, czy nie.
– Właśnie.
– Ale mamy problem z sobą. – Cała się gotowałam.
Wszystkie moje plany, że sprowokuję rozmowę na ten temat dopiero w Krakowie, „tak na spokojnie, bez pośpiechu”, poszły się pędzić.
Byłam rozdrażniona.
– Kamil, ja muszę wiedzieć. – Wypite wcześniej piwo dodało mi odwagi.
– Julka, nie teraz – jęknął.
– To kiedy?
– Teraz nie jest dobry czas na takie rozmowy.
– Za późno?
– Między innymi. – Był zły. Ale ja też.
– Teraz się ładnie pożegnamy, ładnie sobie zrobimy łapką pa, pa na pożegnanie, a jutro też nie będzie dobrego czasu na rozmowy. Za gorąco, za zimno, za wcześnie. Ja już tak nie chcę – dodałam cicho.
– A jak chcesz?
– Chcę wiedzieć, jak jest z nami. Między nami – dodałam z naciskiem. Czy to tak trudno powiedzieć „kocham cię’’? Dla niego trudno. Ok. To mógłby powiedzieć: „nadal jesteśmy razem. Głupie nieporozumienia”. I mógłby jeszcze dorzucić, że tęskni. – Kamil? Jesteśmy jeszcze razem? – spytałam cichutko. I zawstydziłam się tej szczerości, tego odsłonięcia uczuć, pragnień.
– Julka, nie teraz… plis.
Podniosłam głowę. Korony drzew, między nimi gwiazdy, odległe, spokojne. Będą jutro, pojutrze, za sto lat, za milion. A co będzie ze mną jutro? Pojutrze? Jeszcze mogę przerwać tę rozmowę, możemy przecież porozmawiać dopiero w Krakowie, możemy wcale nie rozmawiać, może takie zawieszenie jest lepsze, niż perspektywa rozstania się, nie muszę stawiać tej sprawy na ostrzu noża…
Przecież musimy być razem, ja muszę być z Kamilem, jest mi potrzebny jak powietrze. I on przecież o tym wiedział.
– To może rzeczywiście porozmawiajmy kiedy indziej… – stchórzyłam. – Chyba trochę mnie poniosło. Zagalopowałam się. – Jezu, czy ja muszę tak mówić? Czy muszę się tak zachowywać? Czułam się paskudnie. Robiłam coś, czego nie chciałam, a świadomość, że może teraz właśnie zażegnuję jakąś kosmiczną awanturę, wcale mi nie pomagała. Nie powinno w ogóle dojść do takiej sytuacji. To było chore.
– Ok. Też tak myślę – usłyszałam ulgę w jego głosie.
– To… dobranoc.
– Pa, Julka.
– Pa. – Wyłączyłam się.
Usiadłam pod drzewem. Blee, blee… Okropna rozmowa. Ale w sumie nic złego się nie stało, nic złego nie zostało powiedziane. Chyba… „Kamil? Jesteśmy jeszcze razem?”. „Julka, nie teraz… plis”.
Jakby się świat na moment zatrzymał. Zatrzymało się moje serce, tylko w głowie mi się gotowało. Koniec oszukiwania się sama przez siebie. Jaśniej komunikatu nie mógł mi podać. Świat znowu ruszył, serce znowu ruszyło.
Nie tak sobie wyobrażałam nasze rozstanie. Prawdę mówiąc, w ogóle sobie nie wyobrażałam. Raczej myślałam o tym, jak będziemy się kiedyś kochać, jakie imiona dostaną nasze dzieci. Jak się wyprowadzimy z Krakowa, daleko, najdalej, żeby uciec od mojej toksycznej matki.
Planowałam z nim całe życie.
Wciągnęłam głęboko powietrze.
I co? Żadnych myśli samobójczych, zapomnienia o oddychaniu, rozdzierającego bólu w sercu. Nic z tego. Smutek, smutek, smutek.
I, o dziwo, ulga. Przynajmniej wiedziałam, na czym stoję.
Podniosłam się, otrzepałam tyłek i powoli wróciłam pod parasole. Przybyło nowych ludzi, puszek z piwem, petów w popielniczkach, a ubyło paluszków.
Nigdzie nie widziałam Wiktorii, a chciałam jej powiedzieć, że wracam. Nie było też Grześka.
– Trzymam, trzymam. – Loku klepnął ręką w ławkę. – No, przeciskaj się tu do mnie.
– Ja już będę się zbierać – powiedziałam cicho, nie wykonując najmniejszego ruchu.
– Jeszcze wcześnie – zarechotał.
– To nic.
– Nie lubisz mnie, co? – Podszedł do mnie jakiś podpity chłopak. Odwróciłam się szybko w jego stronę. Jasne dredy, tatuaż na ramionach. Ukraina. Nasz jubilat. Nawalony na maksa.
– Co proszę?
– Nie lu-bisz mnie – wysylabizował. – Nie lu-bisz mnie – powtórzył.
– No, co ty – speszyłam się.
– Czuję pewne rzeczy. – Przysunął się do mnie bliżej. – Nie lubisz mnie. Nie lubisz – powtarzał  z uporem. Śmierdział okropnie.
– Nie znam cię. – Odsunęłam się. – A w ogóle to już idę. Jeszcze raz wszystkiego najlepszego.
Zrobiłam krok w tył, Ukraina beknął, zaśmiał się i złapał mnie za łokcie. Nogi zrobiły mi się jak z waty.
– Puść mnie – powiedziałam cicho. – Muszę iść…
– Malutka, zostań. – Przesunął palcami po wewnętrznej części moich przedramion. Nikt tego nie widział? Nikt mi nie pomoże? I gdzie jest Loku? Jeszcze przed chwilą tu siedział. – Zostaniesz, dla mnie, co? Mam dziś urodziny.
– Ukraina, kurwa, spadaj. I to już. Łapy przy sobie. – Loku stał obok mnie. Położył mi rękę na ramieniu. – Spadaj – powtórzył twardo. – Ona jest ze mną – dodał i dopiero wtedy ten idiota odsunął się ode mnie.
– Dobra, nie ma sprawy. – Ukraina uniósł dłonie w przepraszającym geście. – Dawajcie mi tu piwo. Albo nie, sam po nie pójdę – zaśmiał się i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku baru.
Życzyłam mu wszystkich możliwych chorób wenerycznych i grypy we wszystkich odmianach.
– Julka, ok.? – Loku delikatnie potrząsnął mnie za ramię.
– Dzięki – mruknęłam.
– Siadamy?
– Chyba nie – pokręciłam głową. Już nie czułam magii tego miejsca, tej chwili. W głowie zaczęłam mieć chaos i chciało mi się płakać. – Wracam.
– Odprowadzę cię.
– Nie trzeba…
– Nie fiksuj. Żaden problem.
– Ok.
Wyszliśmy na deptak. Ciemno, wietrznie, szumiał las. Skręciliśmy w prawo. Samochody nadal jeździły, w obie strony, nie tak dużo jak w dzień, ale ruch był. Byli nawet jacyś rowerzyści.
– Poczekaj chwilę – poprosiłam i usiadłam na krawężniku. Musiałam się pozbierać. Za dużo wrażeń.
– Zdenerwowałaś się, co? – Usiadł obok.
– Co? A tak. – Głos mi się trząsł, miałam nadzieję, że się nie popłaczę.
– Niepotrzebnie. Byłem tam. Nie pozwoliłbym cię skrzywdzić.
Słowa, jak z łzawego filmu. Ale miłe. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Dzięki – bąknęłam.
– Mówię prawdę.
– Nie lubię takich sytuacji.
– A kto lubi? – zarechotał.
Zrobiło mi się przykro. Ale tylko na chwilę. Ten rechot nie był wymierzony we mnie. Loku miał rację. Nikt normalny nie lubi.
– Ukraina lubi – bąknęłam.
– Wracasz do formy – gwizdnął z podziwem.
– Na pewno nie.
– Na pewno tak. Silna jesteś.
Na pewno nie.
Byłam słaba. Czułam to i wiedziałam od innych. Przede wszystkim od matki, która dawała mi to do zrozumienia na każdym kroku.
I od Kamila.
„Lubię tę twoją nieporadność”. „Mała, w tobie nie ma wcale asertywności. Już się nie zmienisz, ale mnie to odpowiada”.
Zawiało. Zapięłam bluzę pod szyję i wsadziłam dłonie w kieszenie. Wymacałam bransoletkę. A co tam.
– Dla ciebie. – Podałam ją Loku. – O ile oczywiście chcesz – dodałam szybko.
– Dla mnie? – Wziął ją do ręki.
– No… Już ci chciałam dać tam… na kempingu, ale… –  Wzruszyłam ramionami.
– Ale co? – podchwycił.
– Polewałeś ze mnie – przypomniałam. – Więc zrezygnowałam.
– Kupiłaś ją dla mnie? – spytał z niedowierzaniem. – To miłe.
– Zrobiłam. Sama. Bo ja zdolna jestem. Mogłam ci jeszcze zrobić kolczyki, ale uznałam, że niekoniecznie.
– Sama to wiązałaś?? Dla mnie? – Oglądał bransoletkę, jakby była jakimś cudem.
– Sama. Ale zaczęłam ją robić ot tak, potem jak kończyłam… to pomyślałam, że może… może będziesz chciał.
Loku uśmiechnął się ciepło do mnie. Wyciągnął rękę z bransoletką w moją stronę.
– Zawiązać? – spytałam.
– Albo przykleić, jak tam sobie zaplanowałaś.
Zrobiłam takie supły na warkoczykach kończących bransoletkę, że nie było szans, żeby je zdjąć bez przecinania.
– Już – powiedziałam po chwili.
– Dzięki. Serio.
– Nie ma sprawy. – Zaczęła mi ciążyć magia, którą wyczułam już jakiś czas temu.
Przebiegł pies, który nas obwąchał i pobiegł dalej. Przejechała grupka rowerzystów, przeszła całująca się para, którą miałam ochotę rozszarpać. Źle na mnie działały amory u innych.
I wtedy Loku przysunął się do mnie i objął mnie w pasie. Zerwałam się na równe nogi.
– Idziemy? – zakaszlałam nerwowo.
– Idziemy. – Wstał i wyciągnął w moim kierunku rękę. Odskoczyłam. Już nie miałam dziś ochoty na żadne dłonie. – Ok. Nie ma sprawy. – Chyba zrobiło mu się przykro.
– Posłuchaj – zaczęłam stłumionym głosem. – Loku…
I urwałam. Co miałam powiedzieć obcemu chłopakowi? No, co? Ale coś musiałam powiedzieć. Należały mu się wyjaśnienia za to, że był w porządku wobec mnie.
A Kamil nie był! Nawet go nie było stać na porządną rozmowę ze mną.
Teraz to sobie uświadomiłam.
Loku stał naburmuszony, z rękami w kieszeniach.
– Loku, dostałam dziś złą wiadomość. – Zagryzałam wargi. – Mówię prawdę…
– I jeszcze akcja z Ukrainą – skrzywił się.
– Właśnie. Idziemy, co?
Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Loku coś tam sobie pogwizdywał.
– Zawsze tak szybko chodzisz? – zarechotał.
– Raczej tak.
– Nawet na wakacjach?
Coś tam mruknęłam w odpowiedzi. Myślami byłam gdzie indziej.
Cały świat wydawał się kanciasty, ostry, przerażająco obcy.  Nie miałam nawet jednej ciepłej myśli, na której mogłabym się oprzeć. Ojciec, babcia. Wiktoria, może Agnieszka i Zyta, Agnieszka z mojej dawnej klasy, pani Iwona, która się wprowadziła do naszego bloku, jej synek Łukaszek. Kto jeszcze? Trochę mało tych ciepłych ludzi wokół mnie.
Już nie Kamil.
A Loku?
Jakby mnie wrzątkiem ktoś oblał. Łuna na policzkach. Jezu, jak cudownie, że było ciemno.
Złapał mnie za rękę. Delikatnie. Potem za drugą.   Staliśmy na wprost siebie.
Wyrwałam dłonie i ukryłam je w kieszeniach bluzy. Nie dlatego, że się przestraszyłam, że może będzie chciał mnie przytulić.
Przestraszyłam się swoich odczuć.
Tym razem bym nie uciekła.
– Przyjdziesz jutro na lekcję? – spytał cicho.
– Jutro? – powtórzyłam bezmyślnie.
– No, jutro, pojutrze.
Jutro, pojutrze? Jakiś kosmos, kosmiczne pytanie.
– Mogę ci rano dać znać?
– Spoko – zarechotał. – Masz mój numer?
– Nie.
– To sobie zapisz. Chciałaś mi gołębiem przesłać wiadomość?
Wyjęłam komórkę. Wpisałam „Loku”. Rzuciło go zaraz pod Kamilem.
– Dasz się przytulić?
– Nie – wyjąkałam, a on zarechotał.
– Idziemy już, co? – zaproponowałam nerwowo.
– Źle ci ze mną? – spytał po chwili.
– W ogóle mi źle – powiedziałam cicho i ruszyłam przed siebie.